cie mi wieczorem, panowie, że chcę sam do jego rodziców napisać; poczciwi to ludziska i sąsiedzi moi!
W téjże chwili nadjeżdżali strzelcy pułku Havanna, którymi dowodził pułkownik Don Vicente de la Cueva. Skoro spostrzegł ich generał, wnet wyżéj jeszcze podniósłszy się na strzemionach, wyrzucił z piersi potężne „hura!” które iskrą elektryczną ich wstrząsnęło.
Don Vicente uchodził za odważnego jak lew.
Niedawno temu, gdy był jeszcze kapitanem, kompanie wojsk Don Fernanda, jedna po drugiéj pronunciamento karlistowskie wyrzekły.
Po całodziennym trudzie, kapitan, sądząc, że wolno mu już przecie zasnąć, rzucił się na łóżko, do połowy tylko rozebrany.
Nagle wydało mu się, że słyszy hałas jakiś popod sobą. Bosy, w bieliznie tylko, z głową czerwonym fularem owiązaną, zbiega na dół i widzi żołnierzy swoich, zajętych zbieraniem rzeczy i przypasywaniem pałaszy przy dymiącym płomieniu żywicznych pochodni.
Niespodziane ukazanie się kapitana zdumieniem ich przejęło: jeden z nich, zuchwalszy od innych, zbliżył się i z groźbą w głosie:
— No i cóż, Don Vicente?
Ale kapitan chwyta stołek, uderza nim w głowę śmiałka, który pada na ziemię, a potém grzmiącym głosem komenderuje:
— A las armas! (do broni!)
Porozumiawszy się wylękłém z pod łba spojrzeniem, posłusznie za broń wzięli żołnierze.
— Baczność! prezentuj broń! — komenderuje kapitan i zwolna przechodzi szeregi, paląc ich płomienném spojrzeniem, tak że nogi zdają się uginać pod nimi.
— Powinien-bym was wszystkich, — mówi daléj, — oddać pod sąd wojenny, ale uwzględniając powrót wasz do porządku, kilku tylko na los szczęścia ukarzę. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć.... Wychodź, dziewiąty!.... Dziesięć, jedenaście, dwanaście.... wychodź! Dwadzieścia....