Żołnierze, jak trupy bledzi, napół martwi ze strachu, posłusznie na rozkaz wychodzili. Ale po delikatnéj twarzy kapitana przesunął się uśmiéch....
— No, chłopcy! (muchados!) — rzekł, — widzę, że w gruncie jesteście równie poczciwi, jak odważni; przebaczam wam wszystkim.... Kładźcie się i śpijcie smaczno!
Od owéj pory bożyszczem był dla swoich ludzi. Nazajutrz rano szli zdobywać redutę, razem z zabitym, którego sam kapitan wyleczył.
Mały, chudy, Don Vicente powstrzymywał się od wszelkich trunków, jadł jak panienka, małe miał nogi, na wszystkich palcach pierścionki, niewielki na czarno podfarbowany wąsik i potężną szczękę, co niezmiernéj siły woli jest oznaką.
Słusznie więc generał tak radosnym okrzykiem pozdrawiał strzelców Havanna. Ale i oni także, mimo słynnéj swojéj odwagi, wahali się przestąpić groźny wąwóz. Większa część oficerów już padła; żołnierze, niepewni co czynić, przypatrywali się na śmierć wiodącéj drodze, na którą wejść trzeba było.
— Chłopcy! a wam co się stało? — woła młody człowiek, zręczny i kształtny, o ciemnych błyszczących oczach, któremu rzadka, kędzierzawa, środkiem rozczesana broda podbródek zarasta.
To on, Pablo Domenich, ten Pablo, którego nieustraszone męztwo w całym obozie w przysłowie już weszło.
— Czy boicie się, że wam zagorąco tam będzie? Ależ to dziecinna tylko zabawka!
I to mówiąc, śmiałym ale nie przyśpieszonym postępuje krokiem, i wydobywszy kapciuch, zwija sobie jeden papieros i za ucho go zakłada, zwija drugi, zapala go i dymek z niego puszczać zaczyna.
Potém rzuca okiem naokoło siebie. Tamci zawsze się jeszcze wahają. Wtedy strzelbę zarzuca na ramię i z rękoma w kieszeniach, idzie paląc papierosa z takim samym spokojem, jakby szedł sobie na przechadzkę, gdzie dla zabawki grochem poprostu strzelają.
Dreszcz podziwu przebiega szeregi. Grzmiące „hura!” wyrywa się z piesi żołnierzy, którzy w ślad za nim się rzucają.