— Dobrze, panie komendancie, będę posłusznym, ponieważ pan komendant chce tego! — odpowiedział półgłosem z dziwnie smutném spojrzeniem.
Wieczorem stawił się u doktora pułkowego, i mnąc czapkę swą w ręku:
— Przyrzekam, — rzekł, — wiernym być sługą, o jedno tylko chciałbym prosić.
— O co? mów, Pablo....
Doktor polowy, Don Ramon Etchebaster, wyborcy chirurg, Baskijczykiem był z rodu. Wysoki, barczysty, ciasno mundurem opięty, twarz miał szkarłatnie czerwoną, wąs biały zjeżony, jasno-szare oczy; chętnie zaczepiał ładne pokojóweczki i gniewliwy był, ale — dobry.
— Roboty się nie wzdragam i nigdy na nią narzekać nie będę, — powoli i z niejakiém wahaniem w głosie mówił Pablo. — Pan doktor skarci mię słowami, jak zechce, może mnie pan nawet wyłajać. O jedno tylko proszę: niech pan nigdy ręki na mnie nie podnosi! niech pan mnie palcem nie dotknie! Sam nie wiem, co zrobiłbym wtedy....
— Jakże mogła-by mi przyjść do głowy myśl uderzenia ciebie? Bądź spokojny: będziesz zawsze dobrze traktowany.
— Chciałem tylko ostrzedz pana. Niewiadomo nigdy, co się zdarzy, a jest to rzecz, któréj-bym nie zniósł. Będzie pan o tém pamiętał, panie doktorze?
— Ależ naturalnie. Nie mam jednak żadnéj obawy; wiem, że mogę ci zaufać, i ty więc miéj ufność we mnie.
Pablo wyszedł z poważnym spokojem na czole i zaczął pełnić służbę sumiennie i gorliwie. Ale wesoły wyraz jego twarzy znikł bezpowrotnie; na ustach zamilkły wesołe słówka. Sprężysty chód jego stracił dawną swobodę i dumną pewność siebie.
— Cóż porabia Domenich? — dopytywał się komendant.
— O! na rękach mnie nosi, — odpowiadał doktor. — Nie potrzebuję myśléć o niczém: on myśli za mnie, dogadza mi jak dziecku, pozwala mi térkotać, nie odpowiadając ani słowa, rozgarnięty jest, nie gadatliwy; jedném słowem — perła!
— Bohater! — odrzekł komendant.
Strona:Pablo Domenich.djvu/009
Ta strona została uwierzytelniona.