Wąwozem przez las jechał rycerz.
Po obu zboczach stały wyniośle wielkie nagie drzewa i pięły się ku górze, dopóki najwyższe ich szczyty nie dosięgły słońca, ale w dole było ciemno i wielka skąpość światła.
Wiatr wiosenny ciężko, podmuchami, szedł przez wąwóz.
Rycerz również ciężko posuwał się naprzód, a wlókł za sobą wielką kosę, której błyszcząca klinga krajała czarną ziemię.
Koń, który go niósł, był blado żółty, on zaś siedział starczo pochylony w śiodle, w spływających fałdach szerokiej, czarnej szaty, z jedną chudą białą ręką na lejcach, z drugą chudą białą ręką naokół drzewca kosy.
Wzrost jego był ponad miarę ludzką, a w oczach jego nie było białka, tylko sama czarność, — która widzi.
A gdzie stąpnął koń jego, tam powietrze napełniało się wilgotnym ostrym oparem, idącym od mokrego, uschniętego listowia, które butwiało, od ziemi, która gniła, od pni drzewnych, które rozsypywały się w próchno, i od mchów, rozpadających się w pył. A z wysokich drzew obrywały się stare suche gąłęzie i, spadając, robiły hałas, po któ-