robotników od barykady, by przyświadczyli, że parasol jest mój i że go miałem, gdy tu przyszedłem.
— Owszem, to prawda, — powiada na to oberwus. — Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Na to wszyscy zamilkli, on zaś już chciał skorzystać ze swego prawa.
Ja wszakże nie zgodziłem się na to, wyrwałem mu swój parasol, lecz że zrobiłem to niezbyt delikatnie, tedy obadwaj runęliśmy na ulicę. Wtedy oberwus począł krzyczeć o pomoc. Na to nadeszli robotnicy od barykady, wobec których jął się uskarżać, że go pobiłem, ja zaś rzekłem:
— To prawda. Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Poczem wziąłem swój parasol i rzekłem[1].
Innego wieczora, po skończeniu pracy dziennej, wyszedłem, jak zwykle, z domu, unikając tłoku i wrzawy ulicznej. Ulice były ciemne, prawie wszystkie latarnie stały obalone, i tylko z okien sklepów padało światło. Gwardziści jeździli po trotoarach, ogromne ich konie wyglądały w zmroku jak jakie olbrzymy, a żelazne podkowy raz po raz uderzały o asfalt. Z pobliskiej ulicy dolatywała jakaś wrzawa.
W międzyczasie studenci, widząc jaki obrót wzięły rozruchy — wydali proklamację, w której zrzucali z siebie odpowiedzialność za gwałty i nieporządek. Chodziło już teraz nie o studentów, protestujących przeciwko interwencji policji w Moulin Rouge, ale o motłoch paryski... Według proklamacji, studenci pragnęli jednego: prędkiego zakończenia rewolucji.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej powinno być: Poczem wziąłem swój parasol i odszedłem.