i głos grzmiący zawołał naprzód po niemiecku, a potem po włosku:
— Poddajcie się!
— Nie! — wrzasnął kapitan z okna.
I ogień rozpoczął się znowu z obu stron, gęstszy, straszniejszy niż przedtém. Nowi żołnierze padli. Już niejedno okno było bez obrońców. Nadchodziła chwila okropna, lecz nieunikniona. Kapitan przez zaciśnięte zęby powtarzał:
— Nie idą! — i przebiegał pokoje wściekły, ściskając gwałtownie szablę prawą dłonią, gotowy na śmierć, wzywający śmierci.
Wtém sierżant, zbiegając z poddasza, wydał głośny okrzyk.
— Idą! Idą! Idą! — zawołał radośnie kapitan.
Na ten okrzyk wszyscy ranni, zdrowi, sierżanci, oficerowie, rzucili się do okien, zagrzewając jedni drugich do oporu; walka zawrzała na nowo. Po niejakiej chwili dostrzeżono jakby pewne wahanie się, jakby początek zamięszania pośród nieprzyjaciół. Kapitan corychléj uszykował oddział ludzi w izbie na dole, z przygotowanemi do natarcia bagnetami. Potém wpadł znowu na górę. Zaledwie tu stanął, gdy dał się słyszeć tętent koni i potężne „hurra!” a przez okno ujrzano z poza dymów stosowane kapelusze karabinierów włoskich, szwadron, pędzący co koń
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.