pełen był rannych, leżących na dwu szeregach łóżek, a również i na podłodze, na materacach; dwóch lekarzy oraz kilku felczerów i posługaczy szpitalnych uwijało się wśród nich, robiąc opatrunki i podając lekarstwa; słychać było jęki i krzyki tłumione.
Kapitan, próg przestąpiwszy, zatrzymał się i powiódł wzrokiem dokoła, szukając swego porucznika. Wtém jakiś głos słaby, tuż blizko, zawołał na niego:
— Panie kapitanie!
Obejrzał się: był to mały dobosz.
Leżał na łóżku składaném, pod jakąś grubą płócienną zasłoną od okna w białe i czerwone kratki, która zakrywała go po piersi; ręce i ramiona miał odsłonięte. Blady był, wychudzony, tylko oczy jego po dawnemu błyszczały jak dwa czarne dyamenty.
— Ty tu? — spytał go kapitan zdziwiony, ale szorstko. — To dobrze, spełniłeś swoją powinność.
— Zrobiłem, co mogłem — odrzekł mały dobosz.
— Ranili cię, co? — powiedział kapitan, szukając oczami swego porucznika na poblizkich łóżkach.
— A tak! — odrzekł chłopiec, któremu dodawało odwagi do mówienia to uczucie zadowolenia
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/128
Ta strona została uwierzytelniona.