puls zbadać, dotknął się czoła. i zadał kilka pytań zakonnicy, która odpowiedziała:
— Nic nowego.
Lekarz zamyślił się chwilkę, następnie rzekł:
— To samo mu dawać, co dotąd.
Wówczas chłopiec ośmielił się zapytać głosem przerywanym od płaczu:
— Co jest memu ojcu?
— Nie rozpaczaj-że, chłopcze, odwagi! — odrzekł lekarz, kładąc mu znowu rękę na ramieniu. — Ma różę w twarzy. Choroba poważna, ale nadzieja jeszcze niestracona. Czuwaj przy nim. Obecność twoja może nań dobrze wpłynąć.
— Ależ mnie nie poznaje! — zawołał chłopiec z rozpaczą w głosie.
— Pozna cię... może jutro. Miéjmy nadzieję i nie trać odwagi.
Chłopiec jeszcze chciał pytać, ale nie śmiał. Lekarz odszedł. Od téj chwili rozpoczęło się dla małego Neapolitańczyka życie posługacza przy chorym. Nie mogąc nic innego uczynić, poprawiał mu poduszki i kołdrę, od czasu do czasu dotykał jego ręki, odpędzał muchy, co mu brzęczały nad głową, pochylał się nad nim za każdem jęknięciem, a kiedy zakonnica przynosiła mu wodę do picia lub lekarstwo, brał z jej rąk szklankę albo łyżkę i, zamiast niej, sam mu ją podawał.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.