chnął płaczem. A jednak było cóś, co go pocieszało. Pomimo, iż stan chorego się pogarszał, jemu wszakże się zdawało, iż chory odzyskuje zwolna przytomność. Patrzył na chłopca coraz dłużéj, uważniéj, z coraz widoczniejszym wyrazem tkliwości i rozczulenia, od nikogo już nie chciał brać lekarstwa, tylko od niego, i coraz to częściéj robił ustami ruch taki, jakby chciał cóś powiedziéć; a ruch ten był nieraz tak jasny, tak widoczny, iż syn chwytał go silnie za ramię, ożywiony niespodzianą nadzieją, i mówił mu niemal radośnie:
— Odwagi, odwagi, tatko; wyleczysz się i wrócimy razem do domu, do mamy; już niedługo, zobaczysz!
Była czwarta po południu i właśnie chłopak dał się porwać jednemu z takich wzruszeń, pełnych czułości i nadziei, kiedy naraz z poza drzwi, najbliższych owéj sali, usłyszał prędkie kroki, a potém głosem silnym wyrzeczone tylko te słowa: „Do widzenia, siostro!“ na które jednak porwał się na nogi z okrzykiem tłumionym.
W téj saméj chwili wszedł do sali człowiek z dużém zawiniątkiem w ręku. Za nim szła Siostra Miłosierdzia. Chłopak wydał przeraźliwy okrzyk, nie mogąc ruszyć się z miejsca.
Nowoprzybyły obejrzał się, popatrzył na niego przez chwilę i z okrzykiem: „Cecyliusz!“ rzucił się ku niemu.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.