mniałym, nie widzieć nic, nigdy! Nie odróżniać dnia od nocy, nie oglądać ani słońca, ani własnych rodziców, nic z tego wszystkiego, co nas otacza, czego się dotykamy; być pogrążonym w ciemności wiecznej, być jakby pogrzebanym we wnętrznościach ziemi! Spróbujcie-no wy zamknąć oczy i powiedziéć sobie, że już nie otworzycie ich nigdy: natychmiast ogarnie was niepokój, przestrach, wyda się wam, że nie moglibyście znieść tego, że zaczęlibyście wołać ratunku, że albobyście umarli, albo postradali zmysły. A jednak... biedne dzieci, kiedy się wchodzi po raz pierwszy do Instytutu ociemniałych, podczas rekreacyi, i gdy się słyszy zewsząd grę na skrzypcach i flecie, i głośne rozmowy i śmiechy, i gdy się widzi, jak dziatwa wbiega i schodzi szybko po schodach, jak krąży swobodnie po korytarzach i sypialniach, — trudno naprawdę uwierzyć, że to są ci nieszczęśliwi, ci biedacy, dotknięci najstraszliwszém kalectwem, jakiemu człowiek uledz może. Trzeba im się dobrze przyjrzéć. Są tam pomiędzy nimi szesnasto i osiemnasta-letni chłopcy, silni i weseli, którzy znoszą to swoje kalectwo mężnie, nawet z rodzajem pewnéj wyniosłości, niby dumy; ale łatwo odgadnąć z ostrego, świadczącego o walkach i zgryzotach wewnętrznych wyrazu ich twarzy, że wiele i wiele przecierpieli, nim się wreszcie pogodzić zdołali z okropném nieszczęściem. Są tam inni, o bladych, łagodnych twarzach, z których łatwo wyczytać zupełne poddanie się losowi; ale twarze to smutne i znać po nich, iż czasem, w ukryciu, muszą i dziś jeszcze płakać. Ach! moje drogie dzieci!
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.