pobiegł go uścisnąć. Ucałowałem go, on wstał i wziął mnie za rękę.
— Ot moje życie, szanowna pani — mówiła tymczasem jego matka do mojéj: — sama jedna z tym chłopcem, mąż od lat sześciu w Ameryce; trzebaż mi było jeszcze się rozchorować. Nie mogę nawet z koszem wyjść na miasto, nie mogę i paru groszy zarobić. Nie mam już nawet stolika, przy którymby biedny Ludwiś mógł się uczyć. Kiedy miałam swój stragan na dole, w bramie, tam się chłopak przysiadał i pisał; teraz stragan zabrali. Niéma nawet ani kawałka świecy, ani nafty, żeby mógł się uczyć, nie psując wzroku. Jeszcze to szczęście, że go mogę posyłać do szkoły, bo zarząd miasta daje mu książki i kajety. Biedny mój Ludwiś, on ma taką chęć do nauki! Oj, biedna ja, biedna kobieta!
Moja matka oddała jéj wszystko, co miała w sakiewce, uściskała chłopczyka i niemal płakała, wychodząc. Oj, świętą prawdę powiedziała mi matka w drodze do domu:
— Patrz, Henryku — mówiła, — patrz, jak ten chłopak musi pracować, w jak ciężkich warunkach! A ty masz wszelką wygodę, a pomimo to wydaje ci się trudną rzeczą nauka! Ach! mój synu, więcej wart jego jeden dzień nauki, niż twojej rok cały. Takim powinniby dawać pierwsze nagrody!