lem, i ręczę, że miłoby mu było mieć raz u swego stołu zebranych tych wszystkich, których widział dokoła siebie w owéj chwili. Dziś ma generałów, panów orderowych, ministrów; wówczas miał tylko nas biednych żołnierzy. Gdybym mógł tak choć parę słów zamienić z nim na cztery oczy! Nasz generał dwudziestodwuletni, nasz książę, który był powierzony pieczy naszych bagnetów... Piętnaście lat, jakem go nie widział... naszego króla... Ach! od téj muzyki wojskowej krew mi wre, serce bije jak młotem, daję wam słowo, chłopcy!
Wybuch okrzyków przerwał mu mowę, tysiące kapeluszy wzniosło się w powietrze, czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego powozu.
— To on! — zawołał Koretti i jakby skamieniał.
Potém rzekł zcicha:
— Matko Boska, jakże osiwiał!
Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; powóz jechał naprzód powoli, wśród tłumu, który krzyczał i powiewał kapeluszami. Spojrzałem na Korettiego. Zdał mi się innym człowiekiem; jakby wrósł, spoważniał, stał wyprostowany, plecami oparty o kolumnę. Powóz się zbliżył; przejeżdżał przed nami, o krok od kolumny.
— Niech żyje! — krzyknęły liczne głosy.
— Niech żyje! — zawołał Koretti w ślad za innymi.
Król spojrzał na niego i na chwilę wzrok zatrzymał na trzech medalach.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.