którego wszyscy tu znają. Wyszliśmy z miasteczka i wstąpiliśmy na drożynę, która wiodła pod górę, opasana kwitnącemi żywopłotami.
Mój ojciec nic już teraz nie mówił, wydawał się cały pogrążony w myślach o dawnych czasach, co chwila uśmiechał się i potrząsał głową. Naraz stanął i rzekł:
— To on. Założyłbym się, że to on.
Drogą zstępował z góry i zbliżał się ku nam staruszek, mały, z białą brodą, w kapeluszu o szerokich polach; opierając się na kiju, suwał nogami i ręce mu się trzęsły.
— To on! — powtórzył ojciec, przyśpieszając kroku.
Kiedy byliśmy już w małej odległości od niego, przystanęliśmy obaj. Staruszek również się zatrzymał i popatrzył na mego ojca. Twarz miał jeszcze czerstwą, oczy jasne i żywe.
— Czy to pan, szanowny panie — spytał mój ojciec, zdejmując kapelusz, — jesteś nauczycielem Wincentym Krozettim?
Staruszek zdjął również kapelusz i odrzekł głosem nieco drżącym lecz pełnym:
— Tak, ja nim jestem.
— A więc — powiedział mój ojciec, biorąc go za rękę — niech pan pozwoli, by dawny uczeń dłoń panu uścisnął i zapytał, jak się pan miewa. Przyjechałem z Turynu, aby się z panem widzieć.
Staruszek popatrzył na mego ojca ze zdziwieniem. Potem rzekł:
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/265
Ta strona została uwierzytelniona.