— Zawiele łaski... nie pamiętam... Kiedy moim uczniem? Niech mi pan wybaczy. — Nazwisko pańskie?
Mój ojciec powiedział swoje imię i nazwisko — Albert Bottini, rok, w którym był w jego klasie, oraz wymienił miejscowość, w któréj się wówczas szkoła znajdowała, i dodał:
— Pan mnie sobie nie przypomina, nic dziwnego. Ale ja odrazu pana poznałem!
Nauczyciel pochylił głowę i popatrzył w ziemię w zamyśleniu; powtórzył kilka razy imię mego ojca, który tymczasem oczu zeń nie spuszczał i uśmiechał się wesoło.
Naraz staruszek podniósł głowę, jasne swe oczy zwrócił na mego ojca i rzekł powoli:
— Albert Bottini? syn inżyniera Bottiniego tego, co to mieszkał na placu Konsulatu?
— Tak, tak, ten sam! — odrzekł ojciec, wyciągając rękę.
— Skoro tak... — powiedział staruszek — pozwólże mi, drogi panie, pozwól...
I zbliżywszy się, uścisnął mego ojca; jego biała głowa zaledwie mu do ramienia sięgała. Ojciec mój przycisnął policzek do jego czoła.
— Bądź pan łaskaw, wstąp do mnie — powiedział nauczyciel.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i w milczeniu poszedł ku swemu domowi. Za małą chwilkę znaleźliśmy się na jakimś dziedzińcu, przed małym domkiem o dwóch wejściach, dokoła jednego z których był nizki murek pobielany.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.