Minąwszy ów murek, nauczyciel otworzył kluczem drzwi i wprowadził nas do swego mieszkania. Był to pokój o czterech białych ścianach; w jednym rogu łóżko składane, pokryte kołdrą w białe i niebieskie kratki, w drugim stolik, a na nim kilkanaście książek, cztery krzesła i stara karta geograficzna zawieszona na ścianie; miły zapach jabłek napełniał powietrze.
Usiedliśmy wszyscy trzéj. Mój ojciec i nauczyciel patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Bottini! — zawołał nauczyciel, przyglądając się pilnie ceglanéj podłodze, na którą słońce, wpadając przez okno, kładło się jasnym promieniem. — O! pamiętam doskonale. Pańska matka to była taka zacna, dobra pani! Pan, pierwszego roku, siedziałeś przez czas jakiś w pierwszéj ławce na lewo, koło okna. A widzisz pan, jak pamiętam?! Widzę jeszcze tę pana główkę całą w kędziorkach.
Potém milczał chwilę zamyślony.
— Z pana to był dopiero żywy chłopak, jak ogień! prawda? — rzekł z uśmiechem. — Drugiego roku chorowałeś pan na dławiec. Pamiętam, gdyś pan taki chudy, blady, powrócił do szkoły, owinięty w szal mamy. Czterdzieści lat minęło, wszak tak? Pan taki dobry, że sobie starego biedaka przypomniał!... A wiesz pan? lat ubiegłych to tu było kilku moich dawnych uczniów; przyjechali tak samo mnie odwiedzić: jeden pułkownik, paru księży, kilku panów.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/267
Ta strona została uwierzytelniona.