adres krewnego w Buenos-Aires — i pewnego pięknego wieczora w kwietniu odprowadzono go na pokład okrętu.
— Marku mój, synu drogi — powiedział doń ojciec, ściskając go po raz ostatni, ze łzami w oczach, na schodach parowca, który już miał odpłynąć za chwilkę, — bądź mężny. Jedziesz w świętej sprawie, Bóg ci dopomoże.
Biedny Marek! Mężne on wprawdzie miał serce i przygotowanym był na próby chociażby najcięższe w téj swojéj podróży, ale gdy na widnokręgu zniknęła mu z oczu jego piękna Genua, gdy się znalazł na otwartém morzu, na tym wielkim parostatku, pełnym wieśniaków wychodźców, sam, od nikogo nie znany, z tym małym tobołkiem, w którym się zawierał cały jego dobytek, wówczas ogarnął go strach jakiś, jakieś niespodziane zwątpienie.
Przez dwa dni siedział skulony jak pies na przodzie okrętu, nic prawie nie jedząc, przygnębiony, połykając łzy gorzkie. Smutne myśli wszelkiego rodzaju przychodziły mu do głowy, a najsmutniejsza z nich, najbardziej straszna ze wszystkich, z największą uporczywością wracała: myśl, że jego matka nie żyje. W swoich snach ciężkich i przerywanych widział ciągle twarz jakiegoś nieznajo-
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.