dem, gdzie wszystko się chwiało, przewracało, tarzało po podłodze, wśród strasznego płaczu i narzekania, — i myślał, że jego ostatnia godzina nadchodzi. Bywały dnie inne, dnie ciszy morskiéj, gdy powierzchnia wód żółtawa i spokojna jak szyba zwierciadła; dnie nieznośnego skwaru i nieopisanéj, nieskończonéj nudy; godziny długie i ponure, w czasie których podróżni znużeni, osłabieni, leżący nieruchomie na pokładzie, wyglądali jak martwi.
A podróż końca nie miała: morze i niebo, niebo i morze, dziś jak i wczoraj, jutro jak dziś — jeszcze — znowu — wiecznie tak samo. I on, całemi godzinami siedząc na pokładzie, głowę o poręcz oparłszy, wpatrywał się w to morze bezbrzeżne, odurzony, myśląc o matce, aż wreszcie myśli zaczynały mu się mięszać, zamykały się oczy, zasypiał; a wówczas pojawiała się przed nim owa twarz nieznana i patrzyła nań z politowaniem i szeptała do ucha: „Twoja matka umarła!“ Na ten głos chłopiec, drgnąwszy, budził się nagle, aby znowu zacząć śnić na jawie z otwartemi oczami i patrzyć na niezmienny widnokrąg.
Dwadzieścia siedem dni trwała podróż! Ale dnie ostatnie były najlepsze. Czas był prześliczny, powietrze mniéj upalne. Marek zapoznał się z ja-
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/312
Ta strona została uwierzytelniona.