Dwudziestego siódmego dnia po wypłynięciu z Genui zawinęli do przystani. Na niebie płonęła śliczna jutrzenka różana, najpiękniejsza z tych, jakie oświecają majowe poranki, kiedy parostatek zarzucał kotwicę w olbrzymiéj rzece La Plata, na któréj brzegu, z jednéj strony, ciągnie się miasto Buenos-Aires, stolica rzeczypospolitéj Argentyńskiéj. Ta prześliczna pogoda zdała mu się dobrą wróżbą. Nie posiadał się z radości i niecierpliwości. Jego matka była tak blizko! Za parę godzin już ją zobaczy! I to on znajduje się w Ameryce, w nowym świecie, i to on miał odwagę sam jeden tu przybyć! Zdało mu się w téj chwili, iż całą tę długą, nudną drogę odbył w jedno mgnienie oka. Zdawało mu się, że leciał, że śnił, że dopiero teraz się obudził. I był tak dalece szczęśliwy, że ani się zmartwił, ani się nawet zdziwił, gdy szukając po kieszeniach, nie znalazł już w nich jednego z dwóch węzełków, w których był poumieszczał, rozdzieliwszy na połowę, mały swój skarb, aby miéć więcéj pewności, że gdyby go miał stracić, to przynajmniéj nie cały odrazu. Okradli go, pozostało mu zaledwie kilka franków; ale czyż warto było o to się martwić, skoro już tak blizko matki się znajdował?
Ze swym tobołkiem w ręku zszedł wraz z wielu innymi Włochami do małego parowca,
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.