biegli z przyległego pokoju trzej Argentyńczycy, co sobie także tu na winko przyszli; i w ciągu jakich minut dziesięciu wieśniak lombardzki, który nadstawił kapelusz, zebrał już weń czterdzieści lirów.
— Widzisz — rzekł wówczas, zwracając się do chłopca, — jak to w Ameryce wszystko prędko idzie! A co?
— Pijże! — zawołał nań inny, podając mu szklankę wina. — Zdrowie twojéj matki!
Wszyscy szklanki w górę podnieśli. A Marek powtórzył:
— Zdrowie mojéj...
Lecz łkanie radosne zacisnęło mu gardło i, postawiwszy na stół szklankę, rzucił się na szyję starego wieśniaka.
Następnego poranku, o świcie, jechał już do Kordowy, uśmiechnięty, szczęśliwy, pełen najlepszych nadziei. Lecz niéma takiéj radości, która — by mogła trwać długo wobec pewnych ponurych obrazów przyrody. Pogoda była pochmurna; szaro na niebie i ziemi; pociąg, prawie pusty, biegł wśród niezmiernéj równiny, pozbawionéj wszelkich sladów siedzib ludzkich. Marek znajdował się sam jeden w dużym, długim wagonie, podobnym do wagonów, używanych do przewozu rannych. Patrzył to na prawo, to na lewo i nie widział nic,
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/331
Ta strona została uwierzytelniona.