— Nie mam nic. Jestem ubogi chłopiec. Przybyłem z Italii, jadę szukać mojéj matki, jestem sam jeden; nie zabijajcie mnie!
Oni zrozumieli odrazu, litość ich zdjęła, zaczęli go uspakajać i głaskać, mówiąc mu wiele rzeczy, których nie rozumiał; a widząc, że dzwonił zębami od zimna, jeden z nich narzucił mu na plecy swój ciepły szal i posadził go wygodnie obok siebie, aby spał. Usnął téż po chwili, gdy już zmierzch zapadał. Kiedy go zbudzili, był w Kordowie.
Ach, jakże głęboko, jak całą piersią odetchnął i z jakim pośpiechem wyskoczył z wagonu! Zapytał pewnego urzędnika kolejowego, gdzie mieszka inżenier Mequinez. Ten mu powiedział nazwę jednego z kościołów: dom inżeniera znajdował się obok kościoła; chłopiec wybiegł ze stacyi. Była noc. Wszedł do miasta. I zdało mu się na widok tych prostych ulic, opasanych małemi, białemi domkami i poprzecinanych innemi, długiemi, prostemi ulicami, że po raz drugi wchodzi do Rosario. Lecz na ulicach mało było ludzi i przy świetle zrzadka rozstawionych latarń spotykał i widział jakieś twarze dziwne, barwy mu nieznanéj, czarno-zielonawéj, i podnosząc twarz od czasu do czasu, spostrzegał kościoły architektury niezwykłéj, o kształtach dziwacznych, które olbrzymie
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/334
Ta strona została uwierzytelniona.