sły, z dużą czarną brodą, owinięty w szal w białe i czarne kraty, kierował robotą. Chłopiec podszedł do niego i nieśmiało przedstawił mu swoją prośbę, mówiąc, iż przybył z Italii i że szuka matki.
Capataz, czyli dowódzca (naczelnik, prowadzący taką karawanę wozów), zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy i odrzekł szorstko:
— Nie mam miejsca.
— Ja mam piętnaście lirów — powiedział chłopiec głosem błagalnym, — dam moje piętnaście lirów. Przez drogę — będę pracował. Będę nosił wodę i obrok dla bydła, będę robił wszystko, co mi każą. Daj mi miejsce na wozie, mój dobry panie!
Capataz znowu nań popatrzył i już nieco łagodniej powiedział:
— Niéma miejsca... a zresztą... my wcale nie jedziemy do Tukumanu, jedziemy do innego miasta, do Santiago dell’Estero. W pewném miejscu musielibyśmy cię zostawić na drodze i miałbyś jeszcze spory kawał do przebycia sam jeden, na piechotę.
— Ach! żeby nie wiem jak wielki był ów kawał drogi, tobym go przebył! — zawołał Marek. — Będę szedł, szedł, w dzień i w nocy; nareszcie stanę w Tukuman. Na miłość Boską, mój dobry panie, zabierz mnie z sobą, daj mi miejsce na wozie; nie zostawiaj mnie tu jednego!
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/337
Ta strona została uwierzytelniona.