poruszanego wiatrem. Zjedli wszyscy razem, przespali się i ruszyli w dalszą drogę — i tak było codzień; podróż odbywała się jednostajnie w określonych z góry godzinach, jak pochód żołnierzy. Zrana, o piątéj, wyruszano w drogę, zatrzymywano się o dziewiątéj, o piątéj po południu jechano daléj, o dziesiątéj stawano na nocleg. Peones jechali na koniach i popędzali woły zapomocą długich kijów. Marek rozpalał ogień na pieczenie mięsa, karmił bydło i konie, czyścił latarnie, nosił wodę do picia. Kraj, którym jechali, przesuwał się przed nim jak jakieś niejasne widziadło: wielkie gaje małych, ciemnych drzewek; wioski o nielicznych, rozrzuconych szeroko domkach z czerwonemi facyatkami, wyciętemi w ząbki u szczytu; niezmierzone przestrzenie, być może wyschłe łożyska dawnych jezior słonych, pokryte solą, błyszczące jak śnieżna pustynia, aż w dal nieskończoną, i zewsząd i wiecznie równina, samotność i ciszą. Czasami, bardzo rzadko, spotykali dwóch czy trzech podróżnych na koniach, którzy wiedli całe stado wolnych dzikich koni i którzy przelatywali jak wicher. Dnie były wszystkie jednostajne, jak na morzu: nudne i nieskończone. Ale pogoda była piękna. Położenie Marka nie byłoby zbyt nieznośne, gdyby nie to, że peones stawali się z dniem każdym coraz bardziéj wymagającymi, jak gdyby
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/339
Ta strona została uwierzytelniona.