sobą, pasmo gór wysokich, niebieskich, z białemi szczytami, które przypominały mu Alpy i takie w nim budziły uczucie, jakby go do jego ojczyzny zbliżały. Były to Andy, grzbiet amerykańskiego lądu, łańcuch olbrzymi, który się ciągnie od Ziemi Ognistéj aż do Lodowatego morza północnego bieguna, przez sto dziesięć stopni szerokości geograficznéj. I to również pocieszało go nieco, iż czuł, że powietrze staje się coraz cieplejszym; powodem zaś tego było, choć o tém nie wiedział, że w podróży, kierując się w stronę północy, ciągle się zbliżał do strefy gorącéj. W znacznych od siebie odległościach napotykał gromady domków, wśród których zawsze był sklepik, — więc kupował sobie jakieś pożywienie. Spotykał ludzi na koniach; widział od czasu do czasu kobiety i dzieci, siedzące na ziemi, poważne, nieruchome, twarze nowe, całkiem mu jeszcze nieznane, barwy ziemi, ze skośnemi oczami, z wystającemi kośćmi policzkowemi; ci ludzie patrzyli nań wzrokiem nieruchomym i przeprowadzali go oczami, powoli obracając za nim głowy jak automaty. Byli to Indyanie. Pierwszego dnia szedł tak długo, jak tylko nogi chciały mu służyć, i spał pod drzewem. Drugiego dnia uszedł znacznie mniejszy kawał drogi i już z mniejszym zapałem. Trzewiki miał podarte, nogi pokaleczone, żołądek popsuty złém pożywieniem. Ku
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/343
Ta strona została uwierzytelniona.