I szedł, szedł ciągle, wpośród drzew nieznanych, wielkich plantacyj trzciny cukrowéj, pastwisk okiem niezmierzonych, mając zawsze przed sobą owe góry niebieskie, zarysowujące wspaniale na niebie swoje olbrzymie, śnieżne wyżyny. Cztery dni, pięć — tydzień upłynął. Siły jego zmniejszały się z każdą chwilą, z nóg poranionych krew się sączyła. Nareszcie pewnego wieczora, o zachodzie słońca, powiedziano mu: — Tukuman o pięć mil się znajduje. — Wydał okrzyk radości i przyśpieszył kroku, jak gdyby odrazu wszystkie stracone siły mu powróciły. Ale złudzenie to trwało krótko. Nagle uczuł takie osłabienie, że nie mogąc się utrzymać na nogach, padł na ziemię przy drodze, na brzegu rowu. Ale serce biło mu mocno z radości. Niebo, usiane gwiazdami, nigdy mu się nie wydało tak piękném. Leżąc na trawie, patrzył na owe gwiazdy, co tam w górze migotały i płonęły takim jasnym, cudnym blaskiem, i myślał sobie, że może i jego matka patrzy na nie w téj chwili, i mówił:
— O, moja mamo, gdzieś ty? co ty robisz teraz? Czy myślisz o twoim synku, o twoim Marku, który już tak blizko?
Biedny Marek! Gdyby on mógł widziéć, w jakim stanie znajdowała się jego matka w téj chwi-
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/345
Ta strona została uwierzytelniona.