Zaczynasz rozumiéć poezyę szkoły, Henryku; ale szkołę na teraz widzisz tylko wewnątrz; wyda ci się ona jeszcze o wiele piękniejszą, jeszcze bardziéj pełną poezyi, po latach trzydziestu, kiedy do niéj przyprowadzisz swych synów i będziesz ją widział z zewnątrz, jak ja dzisiaj. Czekając na wyjście uczniów, ja przechadzam się po cichych ulicach, dokoła gmachu szkolnego, i ucha nadstawiam, zbliżając się do okien na dole, zasłoniętych firankami. Z jednego okna dochodzi mnie głos nauczycielki, która mówi: „Ach! cóż to za t! Nieładnie, moje dziecko! I cóżby na to twój ojciec powiedział?“ W oknie sąsiedniém słychać gruby głos nauczyciela, który dyktuje: „Kupił pięćdziesiąt metrów tkaniny wełnianéj po cztery liry i pięćdziesiąt centesimów za metr... odprzedał...“ Nieco daléj nauczycielka o czerwoném piórku czyta: „Wówczas Piotr Mikka z zapalonym lontem...“ Z klasy sąsiedniéj słychać jakby szczebiotanie stu ptasząt — to znaczy, że nauczyciel wyszedł na chwilę. Idę naprzód i na rogu, zaraz przy pierwszém oknie, dochodzi mnie płacz jakiegoś ucznia, oraz głos nauczycielki, która napomina go, czy też pociesza. Z innych okien dolatują do moich uszu wierszyki, imiona wielkich i zacnych ludzi, urywki zdań, które zalecają cnotę, miłość, męztwo. Potém nastają chwile ciszy, tak, iż rzecby można, że gmach cały pusty, i zdaje się niepodobieństwem, aby w nim, tam w środku, było sześciuset chłopców; potem dają się słyszeć wybuchy ha-