Nie mogłem lepiéj zakończyć ślicznego miesiąca maja, niż pod wrażeniem takiém, jakiego dziś rano doznałem. Było tak: Zadzwoniono w przedpokoju, biegniemy wszyscy. Słyszę głos mego ojca, który mówi ze zdziwieniem:
— Kogo ja widzę! toście wy, Grzegorzu?
Był to Grzegorz, nasz ogrodnik z Chieri, który obecnie ma rodzinę w Condove i który przybył właśnie przed chwilą z Genui, wylądowawszy tam na dzień przedtém po powrocie z Grecyi, gdzie przebył trzy lata, pracując na kolejach żelaznych. Miał spory tłomok w ręku. Trochę postarzał, ale twarz rumiana jak dawniéj i zawsze tak samo wesoły i dobroduszny.
Mój ojciec chciał, aby wstąpił do nas, ale on grzecznie podziękował i zaraz zapytał, przybierając poważny wyraz twarzy:
— Co tam słychać z moją rodziną? Czy zdrowa Julia?
— Zdrowa, zdrowa; widzieliśmy ją przed paru dniami — odpowiedziała moja matka.
Grzegorz odetchnął całą piersią:.
— Ach! chwała Bogu! Nie miałem odwagi zjawić się w zakładzie głuchoniemych, przed zapytaniem szanownej pani o to, co tam słychać. Otóż, jeżeli państwo pozwolą, pozostawię tu mój tobołek i polecę do niéj. Trzy lata jéj nie widziałem biedaczki! Trzy lata nie widziałem nikogo z moich!