Ojciec powiedział mi;
— Idź z nim.
— Jeszcze słówko, przepraszam — powiedział ogrodnik już na schodach.
Ale mój ojciec mu przerwał:
— A interesa, jakże tam z niemi?
— Dobrze, dziękuję — odrzekł, — wcale dobrze, z łaski Boga. Uciułało się trochę grosza. Ale chciałem zapytać, jakże tam idzie nauka mojéj głuchonieméj? Niech mi państwo powiedzą. Zostawiłem ją niebogę bardziéj do bydlątka, niż do ludzkiéj istoty podobną. Ja bo, co prawda, mało tam wierzę w te instytuty. Czy nauczyła się rozmawiać na migi? Moja żona to mi nawet pisała: „Uczy się mówić, robi postępy.“ Ale powiadam tak: na co się przyda, że ona tam uczy się téj swojéj jakiejś mowy, skoro ja nie umiem robić tych znaków, co to potrzebne do porozumienia się z nią? Jakże będziem my się z nią porozumiewać? Głuchoniemi to się z sobą tak rozmówią, ale to tylko dobre dla nich, gdy się takie biedactwo razem zbierze. Nam z tego nic. Więc cóż tam, proszę państwa, jak to tam jest?
Mój ojciec się uśmiechnął i odrzekł:
— Ja wam nic nie powiem; zobaczycie sami. Idźcie, idźcie; nie odbierajcie już ani minuty więcej waszéj Julii, co was nie widziała od tak dawna.
Wyszliśmy; Instytut był niedaleko. W drodze, idąc wielkiemi krokami, ogrodnik mówił do mnie, posmutniawszy:
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/367
Ta strona została uwierzytelniona.