— O, biedna moja Julia! Urodzić się z takiém nieszczęściem! Kiedy sobie pomyślę, że ani razu nie powiedziała mi ojcze, że ani razu nie słyszała, jakem jéj mówił córko, że nie doszło do niéj nigdy żadne słówko, że sama nigdy słówka nie wyrzekła! To jeszcze łaska Boska, iż się znalazł miłosierny pan, który na swój koszt oddał ją do zakładu. Ale przed ukończeniem ośmiu lat nie mogli jéj tam przyjąć. Już trzy lata minęło, jak niéma jéj w domu. Będzie miała teraz rok jedenasty. Wyrosła, niech mi panicz powie, bardzo wyrosła? A czy wesoła?
— Zaraz zobaczycie sami — odpowiedziałem, przyśpieszając kroku.
— Ale gdzież ten zakład? — zapytał. — Moja żona umieściła ją tam, gdym już był za granicą.
Zdaje mi się, że to tu blizko gdzieś być powinno.
Właśnie stanęliśmy przed Instytutem. Weszliśmy natychmiast do sali poczekalnéj. Na nasze spotkanie wyszedł jeden ze stróżów.
— Jestem ojcem Julii Voggi — powiedział ogrodnik; — chciałbym się widziéć z moją córką zaraz, zaraz.
— Dzieci są w ogrodzie na przechadzce — odrzekł stróż; — pójdę zawiadomić nauczycielkę.
I wyszedł.
Ogrodnik nie mógł już ani mówić, ani ustać spokojnie na miejscu; patrzył na obrazy na ścianach, ale z pewnością nic nie widział. Drzwi się otwarły; weszła nauczycielka, czarno ubrana, prowadząc dziewczynkę za rękę.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/368
Ta strona została uwierzytelniona.