téj czynności swoje zwykłe: „Przepraszam, przepraszam,” po chwili biegł już za nami. Garoffi nie marnował swego czasu: po drodze zrywał różne zielska i trawy przydatne na sałatę, zbierał ślimaki, podnosił i chował do kieszeni każdy choć trochę błyszczący kamuszek, myśląc, że tam w środku zawiera się złoto lub srebro. I tak biegnąc, goniąc się, przewracając, gramoląc, w cieniu i w słońcu, to w dół, to pod górę, przez wzgórza i po pochyłościach, wybierając zawsze drogę najkrótszą, dostaliśmy się nareszcie, zgrzani i zdyszani, na wierzchołek pewnego pagórka, gdzie zasiedliśmy do przekąski na trawie. Przed nami roztaczała się płaszczyzna olbrzymia, a daléj góry, Alpy potężne, wspaniałe, niebieskie, z białemi szczytami. Głodni byliśmy wszyscy jak wilki — chleb niknął, jakby topniał, albo się ulatniał. Koretti ojciec podawał nam kawałki pokrajanéj kiełbasy na liściach dyni. I wówczas zaczęliśmy mówić wszyscy razem — o nauczycielach, o towarzyszach, którzy z nami iść na tę wycieczkę nie mogli, i o egzaminach. Prekossi wstydził się nieco zajadać w tak liczném gronie i Garrone niemal gwałtem wpychał mu do ust najsmaczniejsze kąski z téj cząstki naszéj uczty, która była dlań przeznaczona. Koretti siedział obok swego ojca, ze skrzyżowanemi po turecku nogami: wyglądali raczéj na dwóch braci, niż na ojca i syna, siedząc tak jeden przy drugim, obaj czerwoni i uśmiechnięci, ukazując białe zęby. Ojciec zajadał ze smakiem, osuszał téż chętnie kubki z winem, które my zostawialiśmy niedopite, i mówił:
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/391
Ta strona została uwierzytelniona.