najrozmaitsze uprawiający rzemiosła i ubrani na przeróżne sposoby; mężczyźni o siwych włosach, chłopcy z warsztatów, robotnicy z wielkiemi czarnemi brodami. Mali byli zwinni i śmiali, dorośli jakby zakłopotani; widzowie przyklaskiwali hucznie najstarszym i najmłodszym. Ale nikt się nie śmiał wśród tłumów, jak to było wówczas, 14 marca, gdy nam, dzieciom, rozdawano nagrody: na wszystkich twarzach malowała się uwaga i jakieś uroczyste skupienie. Wielu z nagrodzonych miało żonę i dzieci na parterze, a były i takie małe dzieciny, że gdy spostrzegły ojca, przechodzącego przez scenę, wołały go po imieniu i pokazywały go rączką, śmiejąc się na głos. Przeszli wieśniacy, tragarze — ci byli ze szkoły Buoncompagni. Ze szkoły Cytadeli przeszedł pewien pucybut, którego ojciec mój zna i któremu prefekt wręczył dyplom. Po nim zjawia się człowiek wielki jak olbrzym, którego, jak mi się zaraz zdało, widywałem już nieraz... Był to ojciec murarczuka — odbierał drugą nagrodę! Przypomniałem sobie, jak to go widziałem na poddaszu wówczas, przy łóżku chorego syna, i oczami zaczęłem zaraz szukać syna na parterze, Biedny murarczuk! Patrzył na swego ojca błyszczącemi od łez oczami i, aby ukryć wzruszenie, robił swój „pyszczek zajęczy.” W téj chwili usłyszałem wybuch oklasków — spojrzałem na scenę: przed syndykiem stał mały kominiarczyk, z twarzą umytą, ale w swój odzieży, którą zawsze nosi przy pracy, i syndyk rozmawiał z nim, trzymając go za rękę. Po kominiarczyku zjawił się kucharz. Potem przyszedł po swój medal zamiatacz ulic z zarządu
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/395
Ta strona została uwierzytelniona.