— Chodź na chwilkę do sklepu — powiedział do mnie Koretti.
Wszedłem. Była to izba pełna stosów drzewa i wiązek chróstu; bezmian do ważenia drzewa wisiał z jednej strony.
— Dziś, choć to niedziela, a daję ci słowo, iż mało głowy nie tracę, tyle mam roboty — mówił dalej. — A wszystko muszę robić na chwytanego, na wyrywki. Tylko com zaczął pisać zdania, przyszli ludzie do sklepu. Odeszli, znowu siadam pisać, wóz z drzewem zajechał. Dzisiejszego rana już dwa razy biegałem na targ drzewa, na plac Wenecyi. Nóg już nie czuję pod sobą i ręce mi spuchły. Miałbym się z pyszna, gdybym na jutro musiał przygotować rysunki!
Czasu jednak i teraz nie tracił, bo, opowiadając, uwijał się z miotłą po sklepie, zamiatając suche liście i drzazgi, pokrywające podłogę.
— Lecz gdzie się ty uczysz, Koretti? — spytałem.
— O, nie tu z pewnością — odrzekł, — chodź, zobacz.
I zaprowadził mnie do pokoiku za sklepem, który służy zarazem za kuchnię i pokój jadalny tu wskazał mi stolik w kącie, na którym miał swoje książki, kajety i rozpoczętą pracę.
— Właśnie — rzekł — nie skończyłem drugiéj odpowiedzi: ze skóry robią obuwie, popręgi... Teraz dopiszę tłumoki.
I wziąwszy pióro, zaczął pisać tak pięknie wyraźnie, jak to on potrafi.
Strona:Pamiętnik chłopca.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.