Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/104

Ta strona została skorygowana.

wek, przedstawia obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Jest zima 1934 roku. Z pięknych niegdyś pawilonów wystają rury piecyków, które odpowiednio zdążyły już zakopcić ściany na zewnątrz. Co chwila napataczam się na jakieś rumowiska i gruzy. Śniegu nie ma, gdyż zimy w Poznaniu na ogół nie bywały zbyt surowe, ale za to powietrze posiadało dostateczną ilość wilgoci, aby powodować uczucie przejmującego zimna. Mijam jeszcze jakieś stare skorupy, a już mnie wszędobylskie, wścibskie młode pokolenie „Wesołego Miasteczka“ otacza, pytając:
— Do kogo pani? — Ja zaprowadzę, ja zaprowadzę!
A może które pojedzie ze mną pół kilometra samochodem przy szoferze. Są takie, co autem jeszcze nie jechały! A może ja mam akurat cukierki? A może dam 20 groszy? Różnie bywa na tym Bożym świecie. Wreszcie dwóch malców prowadzi mnie triumfalnie, jak bym była ich wynalazkiem, do chorej kobiety.
Do jednej ściany olbrzymiej hali powystawowej przylepione jest z desek chyba z 30 ludzkich pomieszczeń. Wchodzę do jednego z nich.
Chwytają mnie mdłości, zawrót głowy. To cuchną tak przejmująco jakieś stare buty, stare gałgany. Okno wychodzi na korytarz, czyli okna, jako wentylatora i dostawcy światła — brak. Kobieta leży w stanie prawie beznadziejnym. Zwyrodnienie mięśnia sercowego, obrzęki ogromne. Jeszcze tydzień temu zgłaszała się po odbiór gazet do redakcji.
— Ja panią przekażę do szpitala. Pani nie może tu leżeć — mówię.
Chora się nie zgadza. Mogą ją zwolnić z pracy.
— Przecież pani i tak nie pracuje — odpowiadam.
— Tak, ale oni o tym nie wiedzą. Dzieci roznoszą za mnie gazety.
— No to niech dalej roznoszą, a pani niech się idzie leczyć.
— Kiedy dzieci nie mają prawa roznoszenia gazet. Redakcja daje tylko starszym.
Co było robić. Do szpitala nie poszła. Po ośmiu dniach zmarła. Dzieci miała troje. Trzech synów. Wszyscy nieślubni. I zupełnie niepodobni jeden do drugiego. Najstarszy miał 15 lat, najmłodszy 8. Rodziny żadnej dzieci nie znały. Miasto się nimi zaopiekuje. Na razie najstarszemu z nich ja dałam co mogłam na pogrzeb matki.


Pierwsze pokolenie inteligencji robotniczej.

Ojciec pracował w jakieś garbarni. Pamiętam go doskonale po charakterystycznym szczególe. Nosił skórzaną kurtkę i czuć go było odrażająco. Widocznie w tej swojej garbarni przesiąkał tak wstrętnymi, a trwałymi zapachami, że po wyjściu z pracy, gdy siedział w mojej poczekalni, powietrze robiło się ciężkie i duszne. Robotnik ów miał twarz bardzo rumianą, co kontrastowało z siwiutkimi włosami.
Syn studiowł prawo. Nerwowy, wysoki brunet po raz pierwszy zgłosił się osobiście. Natychmiast stwierdziłam gruźlicę płuc. Niestety, zni-