Dałam lekarstwo na wzmocnienie i zwiałam od tej rodzinki, nic nikomu nie mówiąc — ani ojcu pragnącemu syna, ani policji. Tajemnica lekarska.
Piszę na szczęście „próby“. Było to tak.
Uczestniczę w dość burzliwym posiedzeniu pewnej organizacji. Telefonują do mnie z domu, że zgłosił się jakiś mężczyzna, który opowiada straszliwą historię. Mianowicie, człowiek ten mówi, że jego siostra po zażyciu jednego proszka, zapisanego przeze mnie, zmarła natychmiast. Nieprawdopodobieństwo tej historii było dla mnie zbyt uderzające. Gdybym się na przykład omyliła i zapisała komukolwiek dawkę śmiertelną, to przecież aptekarz, wykonywujący lekarstwo, obowiązany jest ze mną się porozumieć i wyjaśnić sprawę. Zresztą byłam pewna, że nikomu dawek śmiertelnych leków nie zapisałam. Każę więc owemu człowiekowi przyjść następnego dnia, o oznoczonej godzinie. Zgłosił się jakiś typ o nieokreślonym zawodzie, który zaczął domagać się ode mnie odszkodowania. Poprosiłam o imię i nazwisko chorej, o kopię „trującej“ recepty. Okazało się, że pacjentka była w moim gabinecie tylko raz jeden po poradę lekarską. Przyjęła ją moja zastępczyni, pani doktór Z. i stwierdziwszy anemię, zapisała chorej nadzwyczaj popularny lek na wzmocnienie i znany związek fosforowy. Natomiast petent przedstawił świadectwo zgonu owej pacjentki w sześć tygodni dopiero po wizycie w moim gabinecie. W ciągu tych sześciu tygodni nikt mnie do chorej nie wzywał, ani też nie dawał znać, że zapisane przez moją zastępczynię proszki działały tak fatalnie.
Kazałam więc przyjść interesantowi następnego dnia, a przez ten czas porozumiałam się z komisariatem policji, w obrębie którego chora zmarła, chcąc się dowiedzieć, kto podpisywał świadectwo zgonu i czy były oznaki gwałtownej śmierci. Jeżeli tak, to czemu zmarłą pochowano bez dokonania sekcji zwłok.
Dyżurny policjant widocznie znał całą sprawę, gdyż szybko i bardzo obszernie udzielił mi informacji. Istotnie, mężczyzna, podający się za brata chorej, zgłosił się do komisariatu z odpowiednim zameldowaniem, ale już po jej pogrzebie. Komisariat stwierdził, że chora leczyła się zupełnie u kogo innego na jakąś chorobę kobiecą. Świadectwo zgonu podpisał lekarz Pogotowia, nie stwierdzając żadnych oznak śmierci gwałtownej. Receptę i proszki dano do zbadania zakładowi medycyny sądowej, który orzekł, że gdyby nawet chora „pożywiła się“ na raz wszystkimi proszkami, to by ją co najwyżej tylko trochę brzuch zabolał. A przecież zażyła tylko jeden.
Sądowej sprawy nawet nie próbowano wszczynać.
Więc, jak się okazuje, dochodzenie było przeprowadzone, ale zupełnie poza moją świadomością.