dzeń, że jeszcze pożyje, a zresztą wzmocnić organizm, zastosowałam zastrzyki wzmacniające, w myśl magicznej formuły „a może się uda“. Aby zrobić zastrzyk, zgłaszała się do chorej codziennie pielęgniarka Ubezpieczalni Społecznej, pani R. Wiedziałam, że jest to pierwszorzędna siła pielęgniarska, ale nie przypuszczałam nawet, że jest to człowiek tak pełen poświęcenia i oddania dla chorego. Pani R. miała bardzo wiele pracy, gdyż w tym okresie czasu grypa szalała w Warszawie. Pielęgniarki więc często musiały stawiać bańki i robić chorym zastrzyki. Pani R. miała więc w tym okresie 17 do 18 chorych do odwiedzenia w domach. Jednak mimo to dla chorej na raka, zawsze znalazła chwilę czasu, aby z nią porozmawiać. Była przy tym tak delikatna, że pacjentka, choć zwykle krytykowała wszelką pomoc pielęgniarską, nabrała do niej bezgranicznego zaufania.
Nowotwór z każdym dniem robił coraz gorsze spustoszenia w organizmie chorej. Bóle tak się wzmogły, że choć starałam się dawać na uśmierzenie ich wszelkiego rodzaju leki, bez morfiny niepodobna było już się obejść. Zaczęłam od namiastek morfiny w proszkach. Niestety, dawki narkotyków trzeba by było zwiększać stopniowo, gdyż chora, wijąc się w strasznych bólach, nie tylko że nie sypiała, ale przez całe noce krzyczała. Mieszkała, jak wspominałam już w pokojach kawalerskich, i sąsiedzi jej, ludzie pracy, przeważnie inteligenci, skarżyli się ciągle, że krzyczy tak okropnie, że spać zupełnie nie mogą. Mimo to, stwierdziłam, że wszyscy okazywali chorej bardzo wiele względów. Zupełnie obcy ludzie opiekowali się nią, jak mogli, choć stawała się z każdym dniem coraz bardziej przykra dla otoczenia.
Chorej utworzył się guz nie tylko na zaatakowanej prawej piersi, ale również na owłosionej skórze głowy. Błagałam, żeby poszła ponownie do szpitala, nie chciała o tym słyszeć i mówiła:
— Takiej opieki, jak mam teraz, nigdy i nigdzie nie znajdę.
— Ale przecież pani jest cały dzień sama, to niemożliwe, aby była pani uzależniona od tego, czy kto przyjdzie, czy nie, pomóc się ubrać i dać pani jeść.
— To co mam, zupełnie mi wystarczy — odpowiedziała.
Istotnie chora tak sobie wszystko zorganizowała wokoło siebie, że i jedzenie i przybory toaletowe miała pod ręką. Sąsiadka lub rodzina przynosili jej codziennie obiady. Słowem, warunki egzystencji miała znośne.
Jeszcze mimo ciężkiej choroby dbała o swą powierzchowność. Kiedyś w wielkim zaufaniu powiedziała mi, że nauczy mnie, jak sobie robić takie ładne rumieńce. Zademonstrowała nawet, jak to robi. Potarła kredką od ust watę i delikatnie posmarowała sobie policzki. Jakże był to żałosny widok. Chcąc ją rozweselić, powiedziałam wówczas:
— Nawet szminka nikomu nie pomoże, kto ma skórę kostropatą z liszajami. Pani sztuczne rumieńce dlatego tak pięknie wyglądają, że ma p skórę miękką i gładziutką.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/129
Ta strona została przepisana.