tracheotomię, przy czym chora będzie pod ciągłą obserwacją lekarza, czego niezbędnie wymaga jej stan. Ale plany moje okazują się zupełnie niewykonalne. Mój klient jest małorolnym chłopem, cały jego „grunt“ wynosi coś 2 morgi, a cała gotówka, którą dysponuje wynosi 2 zł. Same zaś zastrzyki surowicy mają kosztować około 24 zł. Ofiaruję się więc dokonać zastrzyku bezpłatnie, ale niech przyniosą z apteki surowicę. Grożę, że zastrzyk musi być natychmiast wykonany, w przeciwnym razie na nic się już nie zda, bo pomoc okaże się spóźniona. Radzę im zapożyczyć się gdzieś u znajomych w mieście, jeśli takich posiadają. Pytam się, czy nie pracuje czasem we dworze, można by ewentualnie telefonicznie porozmawiać z właścicielem dworu i nakłonić go, by poręczył za niego w aptece. Okazuje się, że wszystko jest nierealne. Znajomych w mieście nie mają, „pan dziedzic“ nie spłaca tego, co się należy, a co dopiero mówić o poręczeniu. „Nie ma drogi, nie ma wyjścia“ — jęczy chłopka tępo, a mąż bezradnie jej przytakuje. Proponuję więc szpital: napiszę zaświadczenie, że należy natychmiast wysłać dziecko zakaźnie chore na koszt Gminy do szpitala. Sołtys będzie zmuszony umieścić dziecko w szpitalu. Chłop drapie się w głowę, widać ma wątpliwości co do dobrej woli sołtysa i Gminy, ja mam je również. Zdaję sobie sprawę, że zanim chłop powróci do wsi, zanim Gmina zdecyduje się wysłać dziecko na swój koszt do szpitala, upłynie drogocenny czas — ale z tej beznadziejnej sytuacji innego wyjścia nie widzę. Szykują się do wyjścia. Chłop kłania się nisko i dziękuje, chłopka, ciągle zawodząc zadaje mi okrutne w swej bezwzględności pytanie: „niech Pan Doktór powie czy dziecko będzie żyć, bo jakby miało nie żyć, to szkoda ostatniej złotówki na lekarstwo — a z czego się kupi trumienkę?!“ Ofuknąłem chłopkę ostro, mówiąc jej, że nic przewidzieć się nie da, ale należy robić wszystko, co jest w ludzkiej mocy, by dziecko ocalić. Niech się jednak spieszy i załatwi wszystko jak radziłem — lamentem i zawodzeniem dziecka nie uratuje. Starałem się energicznie przełamać psychologię bierną mych klientów. O 7-ej wieczorem zjawili się znowu: zawodząca matka z nieszczęsną dziewczynką na ramieniu i tępy ze skamieniała twarzą ojciec. Ze szpitalem było coś niewyraźnego: sołtys miał się tłumaczyć, że to do niego nie należy, że może na jutro zwołać posiedzenie rady Gminy i wtedy się dopiero zobaczy — w każdym razie nic pewnego. Gotówki przynieśli 10 zł — właśnie chłopka przystąpiła do długiego opowiadania, przeplatanego płaczem i zawodzeniem, w jaki sposób wydostała tę olbrzymią sumę. Nie dałem jej jednak dokończyć tej epopei: posłałem natychmiast do apteki i wstrzyknąłem dziecku surowicę. Wiedziałem, że jest to tylko paliatyw: ilość surowicy była minimalna w stosunku do groźnej choroby, należało wstrzyknąć przynajmniej 4 razy tyle, ponadto zauważyłem, że stan dziecka od rana znacznie się pogorszył. Celowe leczenie szpitalne mogłoby może jeszcze dziecko uratować, ale pozostawione bez opieki lekarskiej na dalekiej wsi w oczekiwaniu na decyzję sołtysa i Gminy było niechybnie skazane na śmierć.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/159
Ta strona została przepisana.