wet nie pamiętał, jak jechał koleją, jak z dworca spory kawał uszedł nu piechotę. Nazajutrz śmiała się z niego żona, że taki z niego „mięczak“. Choć i ona zdrowo „pociągnęła“, to jednak nie tylko siebie, ale i jego przetransportowała szczęśliwie taki kawał drogi.
Jedziemy zwykłą, jakże dobrze znaną drogą. Koło browaru skręcamy na lewo i jedziemy wzdłuż dość luźno rozstawionych domków, na miejscu których przed kilku laty jeszcze było szczere pole. Następnie znowu zbaczamy pod kątem prostym i przejeżdżamy „ośrodek willowy“, w którym na razie znajdują się zaledwie 3 większe drewniane budynki. Dzielnica „willowa“ potrzebuje do rozbudowy lepszych czasów i będzie musiała poczekać na pomyślniejszą koniunkturę. Jakieś 300 metrów pola, znowu kilka małych drewnianych, sędziwych domków i wreszcie koło olszynki wjeżdżamy w błotnisty wąwóz, którego środkiem przebiega niewielki strumyk. Tu zmuszony jest Wojciech użyć całego swego konsztu powożenia, by przeprowadzić naszą dorożkę cało przez wąwóz — droga bowiem jest fatalna. Pomagam mu jak mogę i zależnie od potrzeby przechylam się całym ciężarem to na prawą to na lewą stronę, by zapobiec przewróceniu się dorożki. Znowu kawałek piaszczystej drogi, dość rozległe bajoro, które tylko w upalne lato zupełnie wysycha — i oto jesteśmy na miejscu. „Kto się dziś objawił, panie doktorze“ — pyta się Wojciech po swojemu. Szczęśliwym trafem nie ma dzisiaj dużo wizyt domowych i po godzinie znowu okólną drogą koło cmentarza wracamy do domu.
Koło cmentarza tłum ludzki. Gdy podjeżdżamy bliżej, widzimy wielką ilość kobiet, wyrostków i dzieci. Śmiech, krzyki, hałas. Z tłumu wysuwa się nieśmiało wysoki, kościsty chłop — jak się okazuje kościelny — i zdejmując nisko czapkę prosi mnie o „pofatygowanie się — tam taka jedna otruła się“. Natychmiast zeskakuję z dorożki i podchodzę bliżej. Na płycie grobowej leży młoda jeszcze kobieta, o kruczych włosach, oczy nieprzytomne, wargi spalone, szczerniałe, usta usilnie zaciśnięte, jakieś bolesne kurcze co chwila targają całym jej ciałem i wtedy wyje dziko, straszliwie. Ubrana jest tylko w jakąś lekką, strojną suknię. Niesamowity to widok ta wijąca się w straszliwych bólach biedna, w pstrej sukni kobieta, wśród tego wesoło podnieconego, ubawionego widowiskiem tłumu. Obok niej mała, próżna flaszeczka — wyraźny zapach karbolu. Badam tętno: dobre. Nie ma chwili do stracenia. „Trzeba zawiadomić posterunek policji, by natychmiast zarządził przewiezienie otrutej do szpitala Ubezpieczalni“ — powiadam do kościelnego, ale ten nie spieszy się zbytnio. — Na posterunku był — ale gdzie policja weźmie „powózkę“. On tam także „tej oto“ ani swat ani brat. Przyszła i położyła się na grobie ojca, chce tutaj żywota dokonać — niech ta, on jej przeszkadzać nie będzie. Krzyknąłem na niego ostro. Natychmiast z tą oto karteczką ma pobiec na posterunek policji — napisałem do komendanta o konieczności natychmiastowego przewiezienia chorej do szpitala. Do kościelnego należy piecza nad cmentarzem i na niego spadnie cała odpowiedzialność, jak coś się stanie —
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/166
Ta strona została przepisana.