wania się o własnej sile. Miało się jednak przy tym wrażenie, że ręce, oparte na dwóch kijach, więcej przyczyniają się do lokomocji chorego, jak jego sztywne nogi. W tym stanie widziałem go w sali elektroterapii, gdym tam przypadkiem zaglądnął. Straszliwie chudy, z gęstym zarostem na nerwowej twarzy, na której głębokimi zmarszczkami wyżłobiło się całe jego cierpienie, oparty na kijach, z niespokojnie biegającymi oczyma, przedstawiał widok, budzący głęboką litość. Gdy w szpitalu zorientowano się, że dalsza poprawa jest tą drogą nie do osiągnięcia, postawiono go na komisję i W. w porze zimowej pojechał do Iwonicza do sanatorium. Po dwumiesięcznym pobycie w sanatorium wrócił do domu zupełnie uleczony. Gdy zjawił się u mnie w gabinecie rzeźki i wesoły, wyprostowany, prawie bez śladów przebytej ciężkiej choroby, w pierwszej chwili nie wierzyłem swym oczom. W. przyszedł mi podziękować, a właściwie w mojej osobie dziękował instytucji ubezpieczeniowej. Panie doktorze — opowiadał żywo — gdyby pan doktór wiedział, jakie piękne sanatorium, jakie przestronne, jasne pokoje, jaki wyborowy wikt (5 razy dziennie!), windą zjeżdżałem razem z łóżkiem do kąpieli. Kąpiele mineralne i borowinowe — pierwsza klasa, oprócz tego masaż i gimnastyka. Co tu dużo mówić, panie doktorze, jest dużo takich, którzy na ubezpieczalnię narzekają, najczęściej są to ludzie ciemni, nieuświadomieni, którzy sarkają tylko z głupoty, sami nie widząc, czego chcą. Ja powodu do skargi nie mam, raczej czuję się w obowiązku podziękować, bo czy ja swymi nikłymi środkami mógłbym pozwolić sobie na leczenie tak ciężkiej i przewlekłej choroby? Co by się ze mną stało, gdybym nie był ubezpieczony? Nawet na doktora i lekarstwa nie byłoby mnie stać, a cóż dopiero na zastrzyki, zabiegi szpitalne, nie mówiąc już o leczeniu sanatoryjnym, które dopiero przywróciło mi zdrowie. Przecież to, panie doktorze kolosalnie dużo kosztuje, nie wiem, czy bogacz mógłby sobie na takie leczenie pozwolić, a cóż dopiero taki wyrobnik jak ja. Przy tym cały czas pobierałem zasiłek z Ubezpieczalni, przez całe długie miesiące. Co prawda, na wyżywienie rodziny nie ze wszystkim starczyło, ale syn dorabiał, dając lekcje, jakoś to szło. Panie doktorze, nawet myśleć nie chce co byłoby się ze mną zrobiło, gdybym nie był ubezpieczony. Pewnie bym marnie zginął razem z całą rodziną, bo kto dawałby im na wyżywienie — przyszło by im z głodu wszystkim umrzeć!
16. XI. Karpiński dzisiaj przyszedł się pokazać. Wczoraj wrócił ze szpitala epidemicznego — zdrów. Także wszyscy w domu są już zdrowi. Obecnie prosi mnie, bym dał córce pozwolenie na powrót do szkoły. Bardzo jest mi wdzięczny, że wyleczyłem jego i rodzinę, dla biednego choroba to śmierć. Teraz ma znowu inne troski: skąd zarobić na życie. Dwoje zdrowych rąk ma do pracy, a tu pracy nie może dostać. W sezonie kilka tygodni przepracuje, ale jest tego za mało i dlatego głód ciągle zagląda do jego domu. Teraz zaczyna się sezon w cukrowni, może wstawiłbym się tam za nim. Sezon wprawdzie trwa krótko, jakieś 2 — 3 miesiące, ale zawsze „lepszy rydz jak nic“. Dzisiaj po południu zatelefonowałem do znajomego
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/169
Ta strona została przepisana.