Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/183

Ta strona została przepisana.

dzi tu o zapalenie górnego płata płuca lewego, wysoka temperatura oraz objawy nerwowe jeszcze utwierdzają mnie w tym rozpoznaniu. Coprawda, możliwa jest jeszcze komplikacja mózgowa, ale źrenice oddziaływują dobrze na światło, żadnej sztywności karku nie stwierdzam, zadawalniam się więc narazie tym przypuszczalnym rozpoznaniem, tym bardziej, że chodzi tu tylko o nagłą pomoc. Robię zastrzyk, nakazuję robić okłady przeciw gorączce i przekazuję chorą lekarzowi rejonowemu, którego należy jutro poprosić.
W drodze powrotnej rozprężam się trochę. Pracowałem dziś cały dzień prawie bez przerwy, jedynie wyjazdów było nieco mniej i dzięki temu mogłem choć spokojnie zjeść kolację. Jestem dziwnie podniecony, mózg mój, jak się to często zdarza podczas pracy nocnej, pracuje z niezwykłą jasnością. Diagnoza jest szybka i precyzyjna, intuicja lekarska, tak potrzebna w naszym zawodzie, bez której lekarz jest jednak tylko rzemieślnikiem, nadzwyczaj żywa.
Spodziewam się w skrytości ducha, że seria wypadków nagłych ma się już dziś ku końcowi i, że będę mógł choć kilka godzin przespać się. Przyda mi się to bardzo do jutrzejszej pracy. Ale przed domem — jak to już z daleka widzę — stoi inna dorożka, latarnie jej migają z daleka.
Tu czeka na mnie pani Sokalska, żona dobrze mi znanego urzędnika, który cierpi na kamicę nerkową i właśnie przed godziną dostał silnego ataku. Jeszcze przed rokiem stwierdzono u niego kamyk w lewym moczowodzie i proponowano mu operację, na którą jednak dotychczas nie mógł się zdecydować. Napady ma dość częste, raz na 6 — 8 tygodni, są one bardzo gwałtowne, zawsze występują w porze nocnej, stąd oprócz lekarza rejonowego wszyscy dyżurni lekarze dobrze go znają. Pani Sokalska czeka już na mnie, jak twierdzi, całą godzinę i jest już trochę rozżalona na Ubezpieczalnię — ale tłumaczę jej, że dotychczas nie próżnowałem, udzielałem pomocy innym chorym. Czasem zdarza się — dodaję — że trzeba trochę poczekać, na to nic poradzić nie mogę. Wszystkim ubezpieczonym muszę udzielić pomocy i każdy musi czekać na swoją kolej.
Przesiadam się do jej dorożki i ruszamy.
Sokalski ma okropne bóle, jego twarz wyraża nieludzkie cierpienie. Co chwila zmienia pozycję, spodziewając się, że zmiana ta choć trochę mu ulży. To leży zwinięty w kłębek na jednym boku, to znowu gwałtownie przewraca się na drugi bok, za chwilę szybko przerzuca górną część ciała na drugi koniec łóżka, jakby tam czekało na niego zbawienie i bóle miały natychmiast ustąpić.
Nie posiadamy narazie miernika do mierzenia intensywności bólów człowieka cierpiącego — u Sokolskiego napewno by wskazywał najwyższe napięcie cierpienia. Dochodzę do wniosku, że tylko wielka dawka narkotyku będzie w stanie choć trochę mu je złagodzić.
Czekam dość długo na skutki zastrzyku. Sokalski przestaje się rzucać z miejsca na miejsce, leży już spokojnie z zamkniętymi oczyma, tragiczne,