tomiast zwały gęstego śniegu, w których istnienie w mieście nikt nie uwierzyłby. Koń ciągnie ostatkiem sił, aż wreszcie staje i żadna siła ludzka nie jest go w stanie ruszyć z miejsca. Nie pomaga dobroduszne popędzanie, ani bat którym go dorożkarz okłada. Koń zaciął się i nie rusza z miejsca. Dorożkarz zrzuca futro i chce podnieść dorożkę, robotnik pomaga mu w tym, ja zaś wysiadam z dorożki, by ulżyć trochę koniowi i czekam na wynik złączonych wysiłków, mających na celu przeprowadzenie dorożki przez zwały śniegu.
Wicher szaleje, mokry śnieg sypie w oczy — trudno wprost utrzymać się na nogach. Dodając sobie nawzajem animuszu, popędzając batem konia, dorożkarz z ubezpieczonym przesuwa wreszcie dorożkę na twardy grunt i koń rusza z miejsca. Wsiadamy znowu do dorożki, która wśród piekielnego wycia wichru posuwa się teraz jakimś bezdrożem w niesamowitą, ciemną dal. Mija sporo czasu, a ciągle jeszcze żadnego światełka nie widać.
— Już niedaleko — mówi jakoś niepewnie robotnik. — Znowu wysoka kupa śniegu, zdyszana szkapa staje i nie chce ruszyć dalej — i wszystko zaczyna się „da capo“.
Po długich perypetiach, zmoczeni i zziębnięci dobijamy wreszcie do celu naszej podróży. W chałupie jasno, pełno sąsiadów i sąsiadek. Warzą wodę, okładają kończyny gorącymi flaszkami i w ogóle chcą ulżyć chorej według swej najlepszej wiedzy.
Kobieta leży nieruchomo — przytomna. Źrenice nadmiernie rozszerzone nie reagują na światło, na pytania nie odpowiada, dając mi znać na migi, że nie może mówić. Skurcze toniczne rąk i nóg, zwłaszcza nogi leżą bezwładne nie dając się zgiąć. Brzuch miękki, dużo wymiotowała. Rozpytuję się domowników, czy już kiedy chorowała na taką chorobę. Dowiaduję się, że na ogół jest zdrowa, rzadko odwiedza lekarza. Gdy zachodzę w głowę co by to być mogło, spostrzegam na ciele wysypkę, której dotychczas przy nędznym świetle lampy naftowej nie zauważyłem. Wysypka, o charakterze pokrzywki, bardzo swędząca wyjaśnia mi wszystko.
— Czy jadła wędlinę? — pytam ostro. — Tak, wczoraj wszyscy jedli wędlinę, odpowiada robotnik. Kupił w mieście wędlinę, ale za mało, dla żony nie starczyło. A że miała wielką chęć na nią, posłała kupić do sklepu na wsi. Pewnie była nieświeża, bo tam mało kto kupuje.
Sprawa była wyjaśniona: zatrucie pokarmowe. Nie należało tracić czasu. Wyjąłem z walizki sondę żołądkową i w dość prymitywny sposób wypłukałem chorej żołądek. Zapisałem większą dawkę środka przeczyszczającego, oraz przeciw bolesnym skurczom zaordynowałem lewatywę leczniczą. Więcej narazie i w szpitalu nie zrobili by, zresztą transport chorej w taką noc i po tej drodze był zupełnie niemożliwy.
Powrotnej drogi prawie że nie przypominam sobie. Zdaje się, że większą część drogi przespałem, mimo szalejącej wichury.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/185
Ta strona została przepisana.