Ostrożnie wślizgnąłem się przez poczekalnię do gabinetu, by nikogo nie budzić. Zegar wskazywał pół do 4-ej. Nie opłacało się już rozbierać to też nie rozbierałem się, ułożyłem się na kanapie w gabinecie, podłożyłem sobie koc, nakryłem się futrem i zasnąłem twardym snem.
Punktualnie o 5-ej godzinie obudziło mnie lekkie drapanie w drzwi gabinetu. Za chwilę stała już przede mną zaspana służąca, która mówiła jakimś bardzo cichym głosem, dochodzącym do mnie jakby z oddali, przez gęstą warstwę mgły. — Ciężko chory pacjent czeka w poczekalni panie doktorze.
Na szczęście nie potrzebowałem się już ubierać. Zeskoczyłem z kanapy i wszedłem do poczekalni. Na krześle siedział nieco otyły, barczysty mężczyzna, około 50-iu lat, z wyglądu sądząc, majster lub lepszy robotnik. Głowę miał pochyloną ku piersi, oburącz przyciskał serce, jakby się bał, by mu z piersi nie wyskoczyło.
— Panie Doktorze — mówił cicho, często przerywając zdanie, jakby mu z trudnością przychodziło mówić — panie doktorze, okropny ból: serce i lewa ręka. Boję się, bym nie umarł na miejscu. Radzili mi w domu, bym wezwał pana doktora, ale nie chciałem pana doktora fatygować w nocy. Bardzo przepraszam pana doktora, ale naprawdę nie mogę już wytrzymać.
— Dusznica bolesna — pomyślałem od razu. — Czy pan już kiedyś na to chorował? — zapytałem głośno. — Nie, nigdy — brzmiała odpowiedź — nigdy dotychczas nie chorowałem. — A pali pan dużo? — pytałem dalej. — Dużo — do 50 papierosów dziennie. Bez tego żyć nie mogę.
Zdarzyło się, że miałem akurat nitroglicerynę u siebie.
Dałem kilka kropel choremu na język — i czekam na rezultat.
Rzeczywiście po kilku minutach wyraźna poprawa. Po dalszych kilku minutach mój majster nabiera humorku, chce wracać do domu. Ponieważ na dole czeka na niego dorożka, nie mam nic przeciwko temu. Nakazuję mu jednak daleko idącą ostrożność: musi bardzo pomału krok za krokiem zejść ze schodów, a po przyjeździe do domu położyć się do łóżka i najmniej 2 tygodnie pobyć w domu, nie pracując. Choroba jest poważna, resztę dopowie mu jego lekarz rejonowy. To, co najważniejsze powiem mu od razu: papierosy musi odrzucić i to na zawsze, w przeciwnym razie będzie z nim źle.
Majster żegna się, nie znajdując wprost słów dla wyrażenia mi swej wdzięczności. — Może kiedyś odwdzięczę się panu doktorowi — mówi nieśmiało.
— Biedak, ani się domyśla jak ciężko jest chory — myślę sobie w duchu, żegnając się z nim uprzejmie.
Ledwie za nim drzwi zamknęły się, gdy znowu ktoś puka. Jestem już zupełnie rozbudzony i prawie zadowolony z nowych pacjentów, bo właściwie nie mam co już zrobić z czasem, znowu zaś ułożyć się do snu nie ma sensu.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/186
Ta strona została przepisana.