Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/193

Ta strona została przepisana.

rurkę i od razu dziecku się ulży, będzie miało dość powietrza do oddychania.
Widząc wahanie rodziny, już bez ogródek przedstawiłem całą sytuację. Jeśli dziecko zostanie na miejscu, niechybnie się udusi, zanim jeszcze surowica zacznie działać.
Rozpoczęła się narada z babkami i kumami, zapełniającymi izbę i wreszcie padła stanowcza odpowiedź ojca, który dopiero niedawno wrócił z fabryki. — Tak będzie, jak Bóg da, panie doktorze, krajać dziecka nie damy. Może Bóg się zmiłuje. Pan doktór chce dobrze, to widzimy, ale krajać dziecka nie damy.
Wystawienie świadectwa śmierci z pewnością nie należy do najprzyjemniejszych obowiązków lekarza domowego.
Poczekalnia pełna, godziny przyjęć — a tu płacz, lament — lodowate tchnienie śmierci. Jakże często sama matka uważa za swój obowiązek udanie się do lekarza po świadectwo śmierci, jakby chciała koniecznie oddać i tę jeszcze usługę swemu dziecku, jakby nikt inny nie był w stanie zastąpić ją w tej czynności. Uderzona, jak gromem, twardą ręką losu, jeszcze nieprzytomna z przerażenia, bez końca rozpamiętuje szczegóły choroby, znajduje w poczekalni liczne i zaciekawione grono słuchaczy, przed którymi może roztaczać swe skargi.
Wszystko to jest ludzkie, arcyludzkie, ale jak daleko odbiega od kliniki, której lekarz jest przecież wychowankiem. Tam mamy surową, pełną powagi atmosferę naukową, beznamiętną obserwację walki człowieka z ślepymi siłami przyrody, chcącymi go zniszczyć, gdzie nawet kres wędrówki, śmierć, jest chłodno a ciekawie badana.
Trupa kraje się na sekcji, ciekawsze skrawki ogląda się pod mikroskopem, doświadczenia są pilnie zbierane, wnioski ostrożnie wyciągane — wszystko w celu służenia człowiekowi żyjącemu. Nawet bezlitosną śmierć zmusza się do tego, by służyła życiu — taki jest nakaz nauki.
Tu, w poczekalni, mamy irracjonalną grozę śmierci, atmosferę strachu, ludzkiego strachu przed śmiercią. Tu mamy nie obiekt beznamiętnego badania, z którym nie mieliśmy osobistego kontaktu, ale tragiczną ofiarę losu, przedwcześnie zmarłą istotę ludzką, którąśmy znali, niejednokrotnie leczyli, a która odeszła teraz od nas na zawsze.
16. II.Dwa wypadki odry, powikłanej gruźlicą, z tych jeden śmiertelny.
Dziś wystawiłem świadectwo śmierci Marcinkowi Czerniawskiemu, a przecież nigdy nie byłbym przypuszczał, że gdy obaj z Józiem Skowrońskim prawie w jednym czasie zachorowali, że Józio, ten wątły, delikatny chłopaczek, dziedzicznie obciążony, wystawiony na stałe działanie infekcji gruźliczej, potrafi chorobę opanować, a Marcinek, ten dzielny i energiczny chłopaczek ulegnie jej w stosunkowo tak krótkim czasie.
Józio miał matkę gruźliczkę, u której choroba robiła kolosalne postępy. Zajęła jedno płuco, później drugie, w końcu przeszła i na krtań. Cicha,