Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/195

Ta strona została przepisana.

Kazałem Marcinka przewieźć karetką pogotowia na prześwietlenie, które wykazało zupełnie stanowczo gruźlicze jamy rozpadowe w lewym płucu.
Całą chorobę Marcinka, która miało piorunujący prost przebieg, pamiętam doskonale i zdaje się, nie zapomnę nigdy.
Dziecko ciężko, niebezpieczne chore, nie przestaje jednak być dzieckiem. Groza śmierci wisząca nad nim, nie przeraża go, bo nie zdaje sobie z togo sprawy. Gdy tylko gorączka nieco spadnie, Marcinkowi zachciewa się saneczek. Uszczęśliwiony ojciec zaprzęga się do nich, Marcinek bierze bat do ręki i popędza ojca, jak konika. Rychło jednak przechodzi mu chęć do zabawy, dostaje za to nagle ogromnego apetytu na szprotki. Zdyszany ojciec przybiega do mnie z zapytaniem, czy można Marcinkowi szprotki do jedzenia, czy mu to nie zaszkodzi. Ale zanim ojciec wrócił ode mnie, Marcinka odeszła już ochota na szprotki.
Gorączka znowu podskoczyła, dziecko siniejąc, kaszle bez przerwy, lekki pot pokrywa mu chudą twarzyczko, z zapadłej piersi wydobywa się jakieś chrapliwe rzężenie, Wystarczy jednak, by gorączka opadła, już Marcinka bierze ochota do nowej zabawy. Chwyta fuzyjkę do ręki, pociąga kilka razy za cyngiel, ale jakoś nie jest to tak interesujące, jak się wydawało z początku.
Zaleciał go zapach kapusty z kuchni, więc dajcie mu miskę kapusty. Dwie łyżeczki zje z apetytom, a później powoli odsuwa talerz. I kapusta, za którą zawsze przepadał, nie jest tak smaczna jak dawniej. Może czekolada będzie lepiej smakowała.
Przynoszą mu świeżą, smaczną czekoladę, — nie ma rzeczy na świecie, której by mu ojciec poskąpił, — ale i czekoladę zaraz po skosztowaniu Marcinek odsuwa z niechęcią: jest jakaś gorzka, obrzydliwa.
Ostatnie wizyty u chłopczyka są dla mnie jakby koszmarnym snem. Dziecko ma tętno, dochodzące do 180 na minutę, wątroba sięga prawie do małej miednicy, jest cały siny, na nadzwyczajną duszność, której by żaden dorosły człowiek nie wytrzymał, męczą go okropne ataki kaszlu — a jednak siedzi na łóżku, otoczony stosem zabawek, co chwila chwyta inną, by ją zaraz odstawić, co chwila wyraża jakieś inne życzenie, które domownicy w mig spełniają — okropny, grozę budzący widok dziecka-ofiary, po które śmierć wyciągnęła już swą kościstą łapę.
W dniu śmierci Marcinka odwiedziłem małego Józia Skowrońskiego. U tego w międzyczasie nastąpił stanowczy zwrot na lepsze. Temperatura była jeszcze wprawdzie nadal wysoka w trzecim i czwartym tygodniu, a e ogólny stan dziecka był całkiem niezły. Siedział w łóżeczku, twarzyczka zarumieniona od gorączki, wesoły i uśmiechnięty, stale zajęty swymi zabawkami, apetyt — o dziwo! — mimo tak wysokiej gorączki, niezły, nie pluł i gdyby nie ostre ataki kaszlu nie możnaby było nawet przypuszczać, że ma się do czynienia z tak ciężko chorym dzieckiem.