odwiedzania gabinetów przeciwwenerycznych, pozwalając na razie bez przeszkód rozszerzać się i dokonywać swego dzieła zniszczenia.
Pan R. — nie wymieniam pełngo nazwiska ze względu na tajemnicę lekarską — musiał nabyć kiłę w bardzo młodym wieku. Później jednak leczył się bardzo starannie — przeszedł 7 czy 8 kuracyj przeciwkiłowych mimo, że reakcja Wassermana była już po trzeciej kuracji ujemna. Ożenił się również młodo, wątpię jednak bardzo, czy miał na to zezwolenie lekarza.
Skutki nie dały na siebie długo czekać: było kilka poronień, jeden płód donoszony, ale martwy i wreszcie urodziła się dziewczynka pozornie zdrowa. Z pewnością ma kiłę wrodzoną, chowa się jednak do dziś dnia.
Zastanawiałem się nad tym, dlaczego R. nie przyznał się przed żoną do swej choroby, gdy jednak osobiście ją poznałem, zrozumiałem powody jego milczenia.
Była to bardzo młoda osóbka, niezwykle wulgarna, o nieokiełznanym języku i o bardzo bujnym temperamencie. R. po prostu stchórzył przed nią. W międzyczasie znowu miały miejsce dwa poronienia i ostatnio urodził się pozornie zdrowy chłopczyk.
Jak długo pani R. czuła się zdrowa i nie zasięgała porady lekarskiej, poronienia przechodziły gładko, a przy porodach asystowała zwykle akuszerka, wszystko dało się jeszcze zatuszować.
Ale ostatnio pani R. zaczęła poważnie chorować. Przyszła do mnie się zbadać, a ja, znając chorobę jej męża, zacząłem szukać związku między objawami jej obecnej choroby a kiłą męża. W bardzo ostrożnej formie poprosiłem ją o udanie się do przychodni przeciwwenerycznej, celem zbadania krwi.
Wysłuchała mych zaleceń dosyć spokojnie, ale już nazajutrz wróciła z awanturą. — Co pan doktór sobie myśli, ją, porządną kobietę posłać do „frańcowatych“, by wszyscy się na nią patrzyli i palcami wytykali. Nie, ona mi tego nie podaruje, nigdy mi tego nie zapomni, żem jej sprawił taki „despekt“. Ona już woli cierpieć i nie leczyć się, za nic w świecie tam drugi raz nie pójdzie.
Wysłuchałem spokojnie tego potoku słów zdenerwowanej kobiety — i dałem na razie za wygraną. Wbrew woli nikogo leczyć nie można.
Mijały tygodnie i miesiące, a choroba pani R. przybierała na sile. Coraz częściej dostawała silne, opasujące bóle brzucha połączone z niepowstrzymywanymi wymiotami tak, że byłem zmuszony skierować ją do szpitala. Zwykłe jednak objawowe leczenie w szpitalu, podczas krótkiego pobytu — dłużej nie chciała pani R. tam przebywać — nie dało żadnych wy wyników. Wróciła zupełnie złamana ze szpitala i gdy odwiedziłem ją w domu, ze łzami w oczach prosiła mnie o pomoc, bo — na prawdę już w tych cierpień wytrzymać nie może, nie zostaje jej chyba nic innego, tylko życie sobie odebrać, jeśli się nad nią nie zlituję i nie ulżę jej cierpieniom.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/204
Ta strona została przepisana.