w stolicy w szpitalu, dokąd go wysłała Ubezpieczalnia. Zastrzykiwano mu tam malarię, później znowu wrócił do leczenia w przychodni, ale pełne zdrowie nie przychodziło. Przez pewien czas po zabiegach zdawało się nawet, że stanie się nadal zdolny do pracy i firma z litości przyjęła go z powrotem na „próbę“. Już po krótkim czasie okazało się, że S. jest stanowczo anormalny, nie umiał rozwiązać najprostszych, praktycznych zagadnień, które stawiało przed nim codzienne życie.
Ostatnio zaczął dostawać ataków drgawek, podczas których tracił przytomność i które przykuwały go do łóżka na długie dnie a nawet tygodnie. Ponadto zaczęto u niego stwierdzać wyraźne cechy obłędu. Dostawał ataków szału, w których stawał się niebezpieczny dla otoczenia. Chwytał przedmioty, które mu się nawinęły pod rękę i ciskał nimi w kogo i co popadło. Raz nawet omal nie rozbił głowy swemu synkowi, w którego cisnął podczas ataku ciężki wazon.
Pani S. robiła wszystko, co mogła, by mężowi przywrócić zdrowie. Gdy świadczenia w Ubezpieczalni się skończyły, pojechała z mężem na własny koszt do stolicy i konsultowała najwybitniejszego specjalistę w tej dziedzinie. Jego odpowiedź na podstawie badania nie rokowała żadnych nadziei poprawy.
Zrobiono wszystko, co jest możliwe przy dzisiejszym stanie wiedzy, sprawa wydaje mu się beznadziejna. Jego zdaniem najracjonalniejszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie chorego w odpowiednim zakładzie zamkniętym, już choćby ze względu na niebezpieczeństwo grożące otoczeniu.
Sprawę tę ma już pani S. dziś za sobą. Męża umieściła w całkiem przyzwoitym zakładzie zamkniętym, gdzie opieka lekarska jest wzorowa, pielęgnacja i wikt bardzo dobre — i wreszcie może trochę odetchnąć. Po nocach rozmyśla często o swoim losie — w końcu nie ona przecież jest odpowiedzialna za tragiczny los męża. Swe obowiązki względem niego wypełniała, jak jej sumienie nakazywało — nie może sobie nic zarzucić. Teraz czas pomyśleć o synku i o sobie. Trzeba zacząć żyć, bywać towarzysko, starać się zapomnieć.
Ostatnie lata były przecież jedną nieprzerwaną, koszmarną zmorą. Pani S. była kilka razy u mnie w gabinecie, wzięła kilka zastrzyków, zażyła środków wzmacniających i wracała powoli do zdrowia i równowagi duchowej. Został jej przecież synek, jemu musi poświęcić swe wszystkie starania. Już jej jedynak chodzi do szkoły i dobrze się uczy.
Właśnie z tym synkiem przyszła pani S. do mnie przed dwoma tygodniami. Właściwie to głupstwo, nawet nie chciała z tym do mnie się zwracać i tak nadużywała przez cały czas mojej grzeczności i cierpliwości. (Pani S. jest wysoce kulturalną i delikatną osobą — uważa za grzeczność proste wypełnianie mych obowiązków).
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/208
Ta strona została przepisana.