Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/236

Ta strona została przepisana.

chory jakoś nie bardzo dowierzająco na mnie spoglądał, zacząłem sam niby zastanawiać się i analizować głośno tę chorobę.
Może mógłbym się dowiedzieć, skąd się właściwie ten reumatyzm do niego przyczepił? Płuca — wiadomo, stara historia — ale reumatyzm! Przecież nigdy na nic takiego nie chorował. A może pan St. pozwolił sobie na szklaneczkę zimnej wody albo lemoniady. A może usłużna żona przyniosła mu szklankę zimnego piwa z gospody. Bo jakże inaczej wytłumaczyć ten nagły reumatyzm?
Okazało się, że doktór potrosze zgadł. Zachciało się choremu bardzo pić, ostatnio przecież silnie gorączkuje, no i posłał po lemoniadę. Ale taka zimna ona nie była, prawie letnia.
W ten sposób skierowałem uwagę St..... na łagodny i niewinny reumatyzm. Jest to choroba, jak wiadomo, uleczalna, co w danej chwili jest najważniejsze.
— Boli to pana piekielnie, trzeba przyznać, ale wysmaruje się to maścią, na wierzchu zrobi okład, do wnętrza da się lekarstwo, a za kilka dni sprawa się zlikwiduje, ani śladu po niej nie będzie. Trzeba tylko leżeć zupełnie nieruchomo, nie ruszać się w ogóle, bo przy reumatyzmie spokój jest najważniejszy.
Tak nabrałem St. na „reumatyzm“, a przy tym ogniu upiekłem jeszcze i drugą pieczeń. Udało mi się odwrócić wewnętrzny wzrok chorego od jego narządów nieuleczalnie chorych i skierować w stronę choroby, nie budzącej poważnych obaw.
Pochylam się nad chorym, dotykam stawów łokciowych, przegubów u rąk. Starannie badam serce.
Myślę, lecz nie zdradzam się ze swymi myślami. Choremu ukazuję nadal pogodną, uśmiechniętą twarz, jak gdybym nie stał nad łożem nieuleczalnie chorego, nieuchronnie skazanego na śmierć.
— Lepiej jest — panie St. — i będzie jeszcze lepiej. Za kilka dni sprawa się zupełnie zlikwiduje, a gdy pan trochę dojdzie do sił, trzeba będzie wstawać, panie St. Ale narazie spokój, nie ruszać się — bo reumatyzm wymaga spokoju.
Żegnam się, a chory patrzy za mną swym zagadkowym, nieprzeniknionym spojrzeniem.
St. umarł. Wystawiłem dziś świadectwo śmierci. Umarł nagłą śmiercią. Gdy oparł się na łokciach, by obrócić się na na drugą stronę, głowa nagle opadła mu bezwładnie na piersi. Nie żył.
Dziś długo myślałem o St., którego pogrzeb odbył się właśnie. Był to niezwykły chory. Każdego lekarza, który leczył St., uderzało jedno: jego stalowa wola, jego niezwykły upór, jego nieprzeparte dążenie do zwalczenia choroby, do pokonania jej za wszelką cenę.
Był to inteligentny robotnik, jeden z tych, którzy więcej obserwują i myślą, niż mówią, którego rozważny, zdrowy sąd, szeroka skala zainte-