resowań, wybitna intuicja i głęboka znajomość natury ludzkiej czyniły nieodparte wrażenie na rozmówcy.
Gdy przed pięciu laty niespełna zachorował, także choroba, jakby licząc się z niezwykłym przeciwnikim, uderzyła na niego znienacka, w zdradziecki sposób. St. musiał czuć się już bardzo źle, gdy zdecydował się pójść do lekarza. Był wtedy na „dorobku“, budował „chałupę“, w fabryce było huk roboty, trzeba było odrabiać godziny nadliczbowe — nie było poprostu czasu na taki zbytek, jak wizyta u lekarza. Przy tym ten w sile wieku, barczysty, o silnie rozwiniętych mięśniach mężczyzna, aż kipiał od nadmiaru energii.
St. i choroba, St. i gruźlica — to poprostu nie zgadzało się. Przy pierwszym badaniu niewiele klinicznie dało się stwierdzić: trochę kaszlu rano, nieco gorsze łaknienie, pewne zmęczenie przy pracy i lekkie poty — a obiektywnie może trochę zaostrzone szmery nad jednym szczytem. W rażącym przeciwieństwie do klinicznych danych było jednak zdjęcie płuc, które wykazało dość wielką jamę pod lewym obojczykiem, jamę t. zw. „niemą“, bo nie dawała żadnych klinicznych objawów. Także badanie skąpej plwociny wykazało obecność prątków Kocha. Rozpoznanie: gruźlica rozpadowa — było dostatecznie uzasadnione.
St. został prawie natychmiast wysłany do sanatorium, gdzie przebywał przeszło 3 miesiące. Wrócił prawie wyleczony. Prątków w plwocinie nie było; zdjęcie płuc wykazało na miejscu dawnej jamy zgęszczoną i zwapniałą tkankę. St. czuł się doskonale i pełen świeżej anergii wrócił do pracy.
Trzeba było pospłacać zaciągnięte długi, trzeba było się „po ludzku“ urządzić — wszystko to własnymi rękami wypracować. Ale obecnie St., który przeszedł w sanatorium prawdziwą szkołę higieny i profilaktyki, często odwiedzał lekarza.
Tej podstępnej bestii, której na imię gruźlica, nie można przecież wierzyć, jak raz schwyciła człowieka w swe szpony, nie tak łatwo go z nich wypuści. Podejrzenia St. okazały się niestety zupełnie uzasadnione. Czy to było skutkiem wyjątkowo ciężkiej zimy, czy też wytężonej pracy w godzinach nadliczbowych, już w niespełna pół roku po powrocie z sanatorium St. znowu zaniemógł.
Tym razem gorączkował wysoko, odpluwał sporo, a klinicznie można już było wypukać zmiany naciekowe pod prawym obojczykiem.
Po pewnych staraniach, przy których wszyscy lekarze byli mu zresztą bardzo pomocni, znowu udało mu się pojechać do sanatorium i znowu przez 3 miesiące poddawał się zabiegom lekarskim, uparcie a zawzięcie walcząc o swe zupełne wyzdrowienie.
Wrócił wprawdzie ze znaczną poprawą, ale stany podgorączkowe utrzymywały się uporczywie, tak że prątki Kocha w plwocinie były ciągle obecne.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/237
Ta strona została przepisana.