jak wosk rozprawia o dalekich Chinach, a którego los jest może nędzniejszy od tragicznego losu milionów obywateli państwa „Żółtego Smoka“.
Odprowadza mnie do drzwi pani D. Szeptem pyta mnie o stan chorego. Biedaczka, łudzi się jeszcze.
— Czy jest jakaś poprawa? — pyta. I jej nie pozbawiam nadziei. Bo i poco? Z nadzieją w sercu łatwiej zniesie ciężki swój los. Nie ma wy bitnej poprawy — odpowiadam — ale nie ma też pogorszenia. Przy po prawie pogody może i stan jego ulec poprawie. Wychodzę przez kuchnię Na patelni smaży się jajecznica dla chorego.
Po tygodniach względnego spokoju następuje ostre pogorszenie sytuacji — wybucha gwałtowna burza. Jej zwiastunem jest starsza córka D. która zjawia się cała zdyszana w przychodni i prosi o rychły przyjazd, bo ojcu jest gorzej. Przyjeżdżam. W przedpokoju czeka już na mnie p. D., załamuje ręce w rozpaczy, a z ust jej wydobywa się błagalny szept: co będzie, panie doktorze, co będzie?!
Wydaje się, jakby już z góry przepraszała za to, co nastąpi. Znam już paroksyzmy chorego i trudno przychodzi mi ją pocieszyć. Wchodzimy. D. siedzi na łóżku. Wychudły jak szkielet, nie golony z gęstym zarostem, zapadłe policzki, niespokojnie biegające, zaczerwienione, krwią nabiegłe oczy, żółta z sinawym odcieniem cera, wychudłe, upiorne ręce.
Gwałtowny i ostry kaszel rozsadza mu pierś, jeden paroksyzm następuje po drugim, piana toczy mu się z ust. Odnosi się wrażenie, że wybiła godzina chorego — że wreszcie przyszedł kres.
Po długiej chwili kaszel urywa się. Chory, ledwo przytomny, cały pokryty lepkim potem, chwyta za małą spluwaczkę, pluje i charka, charka i pluje, krztusi się, rzęzi, wreszcie robi gwałtowny wdech, resztkami płuc chwyta powietrze — i łapczywie pije ciepłe mleko przyniesione mu przez żonę.
Ledwo skończyło się, a oto już zwraca się do mnie swym chrapliwym, ale donośnym głosem. — A co pan doktór na to powie, właśnie, co powie doktór na to wszystko? A co powie szanowna i ceniona medycyna? Znowu doktór przyszedł postukać i popukać, zapisać lekarstwa — i znowu odjedzie — a ja leżę tu i gniję, rozumie pan, gniję!!! Niechże szanowna medycyna ma odwagę — przynajmniej odwagę niech ma powiedzieć prawdę! Nic ci człowieku pomóc nie możemy, choroba cię już zeżarła do cna — wypij więc te oto kropelki — i do widzenia!
A tych kropelek, tych ostro działających trucizn, ma szanowna medycyna dość, czyż nie tak doktorze?
Dlaczego żałuje się ich biednemu człowiekowi? Czy chory musi konać tak z dnia na dzień, z godziny na godzinę, a wy, przedstawiciele medycyny będziecie przyjeżdżali i oglądali moją mękę i pocieszali, że będzie lepiej. Albo ratujcie na prawdę, zlitujcie się nad dziećmi i żoną, jeśli nade mną nie macie litości, wyślijcie mnie gdzieś — bym wyzdrowiał
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/242
Ta strona została przepisana.