10. VIII. Dyżur nocny. Już dwa dyżury minęły prawie bez wezwań nagłych, mam więc nadzieję, że i dzisiejszy dyżur będzie spokojny.
Spaceruję obok domu, mimo nocy powietrze jest duszne tak, że i na dworze trudno oddychać.
Przed północą wracam wreszcie do domu i rzeczywiście, mimo upalnego powietrza w pokoju, natychmiast usypiam.
Nie wiem jak długo spałem — obudziłem się nagle. Jakieś — jak mi się wydawało — niesamowite głosy dochodziły z ulicy przez otwarte okno. Zeskoczyłem z łóżka i przy jasnym świetle księżyca widziałem furmankę wiejską. Jakiś człowiek, stojący przy niej, usiłował zdjąć z niej chłopaczka, może 5-letniego, kurczowo trzymającego się oparcia i przy tym bez przerwy i bez związku paplającego. Ten bełkot, potok słów nie powiązanych ze sobą, przeskakujących z przedmiotu na przedmiot z błyskawiczna szybkością, przypominających mowę pijanego, w stadium silnego podniecenia, zwrócił moją uwagę.
Nareszcie udało się człowiekowi na dole zdjąć chłopca z furmanki, zwrócił się w stronę mego mieszkania. Za chwilę usłyszałem w poczekalni ten sam bełkot — paplaninę.
Chłopczyk był niespokojny, ani chwili nie mógł na tym samym miejscu usiedzieć, biegał z jednego kąta pokoju w drugi, śmiał się głośno, bił rękami we wszystkie drzwi i w żaden sposób nie dał się przez ojca uspokoić.
W międzyczasie zbudziła się moja żona, nie przywykła do tak głośnych pacjentów o północy — i jak zwykle żona lekarza zaciekawiona, co by to mogła być za choroba. — Nagły obłęd czy zapalenie mózgu? — spytała po cichu.
U mnie już przy obserwowaniu dziecka przez okno ustaliła się przypuszczalna diagnoza, którą chciałem teraz jak najszybciej sprawdzić. — Wiesz — powiedziałem ostrożnie do żony — mam wrażenie, że będzie to zatrucie wilczą jagodą.
Rozpoznanie było trafne.
Rozszerzone do maksymalnej granicy źrenice, widoczne nawet przy sztucznym świetle zaczerwienie skóry całego ciała, a przede wszystkim twarzy, niezwykłe zachowanie się chłopczyka, jego halucynacje, ruchy nieopanowane — a przy tym stan bezgorączkowy — kierowały rozpoznanie w tym kierunku.
Dowodu spożycia wilczych jagód nie dało się wprawdzie z zupełną pewnością przeprowadzić, gdyż chłopak był cały dzień bez kontroli, łatwo mógł więc zjeść, co mu wpadło pod rękę. Zresztą nie było czasu na przeprowadzanie tego dowodu, trzeba było zabrać się przy asyście ojca do energicznego przepłukania żołądka.
Był to już czwarty wypadek zatrucia podczas mojej praktyki, wszystkie dotychczasowe miały zejście pomyślne. Słusznie mogłem się więc spodziewać, że i tu sprawa skończy się na niezwykłym przerażeniu ojca.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/246
Ta strona została przepisana.