wrzód na dwunastnicy czy przewlekłą dychawicę oskrzelową i dla Ubezpieczalni, która ma tego „cudownego“ lekarstwa dostarczyć...
17. IX. Dziś na widok K. ledwo mogłem powstrzymać się od wybuchu śmiechu. A zapewnić mogę, że wcale nie było rzeczowego powodu ku temu, chyba, że ten wysoki, a chudy jak szkielet mężczyzna, coś w rodzaju Patachona z filmu, już przez swe samo ukazanie się i trochę niezdarne ruchy wywołuje nieodparte uczucie komizmu.
Stan tem wzmagał się jeszcze przy wysłuchiwaniu jego nieco przydługiego opowiadania.
Wracał wczoraj „trochę“ podpity w towarzystwie „kumpanów“ do Fortuny, było to, zdaje się późno w nocy, ale kiedy, to dalibóg nie wie — dość, że gdzieś niedaleko Fortuny, w kartoflach ktoś na niego napadł, ale nie wie, czy to „kumpany się wściekły“, czy to jakiś obcy — dość, że dziś nad ranem zbudził się w kartoflach, a tu widzi, że cały leży we kroi i ani rusz, przewrócić się nawet nie może. Chciał krzyczeć, a tu język jak kołek, a w szczęce tak boli, że ledwo można wytrzymać.
Szczęście, że jakiś człowiek natknął się na niego i dał znać żonie. Żona, jak żona — pan doktór wie. Kijem to sprała, jak należy — no i teraz wozem przywiozła go do „szpitala“.
Stan jego subiektywny właściwie doskonały można było odnieść do trwającej jeszcze euforii alkoholowej. Miał ciężkie uszkodzenie ciała, szczękę prawię złamaną w dwu miejscach, krwawiącą ranę na głowie, a ponadto tak był pobity na całym ciele, że właściwie przedstawiało ono jeden zbiór guzów i siniaków.
Beznamiętność i spokój, z jakimi przedstawiał swe przejścia, wywołały uczucie najwyższego komizmu, tak, że z trudem tylko można było nad sobą zapanować.
K., chroniczny alkoholik, przy tym niesystematycznie leczący się luetyk, należy na szczęście w moim rejonie prawie do wyjątków. Nałogowych alkoholików jest w moim rejonie bardzo mało, można ich na palcach policzyć. Nie znaczy to, by mieszkali w nim sami abstynenci, jeden lub drugi przy okazji nie odmówi „poczęstunku“ i potrafi porządnie „pociągnąć“ — nie przechodzi to jednak w nieodparty, rujnujący zdrowie nałóg.
22. IX. Przykra historia. Przed tygodniem była u mnie W. z dzieckiem, liczącym półtora roku, chorym na czerwonkę. Z W., zupełnie prawie głuchą, trudno się było porozumieć, zadałem sobie jednak dużo trudu, by jej wszystkie me zalecenia dokładnie wytłumaczyć. Kazałem sobie dać znać na trzeci dzień o stanie dziecka, które ze względu na powagę choroby zamierzałem odwiedzić w domu — o umieszczeniu w szpitalu epidemicznym nie było nawet mowy ze względu na wiek dziecka, którego by matka za żadną cenę nie zgodziła się oddać w obce ręce.
W. nie zgłaszała się przez cały tydzień, aż pewnego dnia zgłosił rano W. mąż i prosi o nagły wyjazd do dziecka, bo „z dzieckiem źle“.
Strona:Pamiętniki lekarzy (1939).djvu/256
Ta strona została przepisana.