czyłem najmłodszy z uniwersytetów — wszechnicę Poznańską, co prawda z jak najlepszym wynikiem wszystkich egzaminów, praktykowałem kilka miesięcy w jednym w najlepszych szpitali ziem zachodnich.
A teraz nie mniej ważna sprawa: zżycia się ze społeczeństwem, wśród którego miałem odtąd pozostać. Urodziłem się w innej dzielnicy. Z Wielkopolską, a raczej z wielkopolanami zetknąłem się w czasie służby wojskowej, mianowicie pełniłem służbę w kompanii łączności w garnizonie miasta rodzinnego. W przejeździe stanęła w naszych koszarach kompania wielkopolska, udająca się na front.
W czasie kilkudniowego postoju zachorowało kilku szeregowych z tej kompanii i trzeba było na miejsce ich uzupełniać kilku innych. Co prawda opowiadano u nas straszne rzeczy o wielkopolanach, przedstawiono ich jako gburów, niekulturalnych itp., ale bądź co bądź wejście do tej kompanii było jedyną możliwością wydostania się z garnizonu — więc nie namyślając się długo — na pytanie szefa kompanii, kto ma jechać z poznaniakami w pole — od razu się zameldowałem i włączony zostałem do tych strasznych jakoby ludzi. I tu doznałem przyjemnego rozczarowania. Okazało się, że pod szorstką może powłoką kryją się przeważnie złote serca, podoficerowie nie spoglądali na nas jak na istoty podrzędne, lecz szczerze opiekowali się podwładnymi, przyjaźniąc się zresztą z nami po służbie. Jednego wymagano od nas, porządku i karności, czemu się zresztą chętnie poddawaliśmy. Toteż, gdy po ukończonej wojnie miałem zapisać się na uniwersytet — to nie namyślałem się zbyt długo, lecz wybrałem Poznań, wiedząc, że mimo niekorzystych może pozorów, tu czuć się będę najlepiej. I nie zawiodłem się — mimo okrzyczanej dzielnicowości wielkopolan, gdy się bliżej z nimi zetknąłem, okazywali mi wiele dowodów życzliwości i poparcia. Dlatego też, gdy po odbytych studiach miałem się osiedlić na ziemi wielkopolskiej, nie wątpiłem, że potrafię zżyć się w nowym środowisku, tak jak zżyłem się z wielkopolanami w wojsku lub podczas studiów.
Jak pisałem, w mieście w którym miałem się osiedlić było uprzednio 2 lekarzy. Jeden z nich był moim przyjacielem z czasów studiów, więc dowiedziawszy się, iż zostanę jego następcą, serdecznie zaopiekował się mną, ułatwił mi wyszukanie mieszkania i nawiązanie znajomości.
Barcin jest małym miasteczkiem, liczącym zaledwie około 2 tysiące ludności o strukturze składającej się przeważnie z robotników fabrycznych, do tego dochodzi około 30 — 40 rodzin miejscowych kupców i rzemieślników — głównie Polaków-Wielkopolan.
Natomiast okolica Barcina, należąca do mojego rejonu, liczy 8 tysięcy mieszkańców, po części również robotników fabrycznych, wielu robotników rolnych, zatrudnionych w kilku większych majątkach ziemskich,